niedziela, 18 listopada 2012

Try something new



Nadal nie mam pewności, co skłoniło mnie do napisania niniejszego tekstu. Czy była to moja (nieskrywana) słabość wobec Maison Martin Margiela, czy chęć ustosunkowania się do szeregu paszkwili, towarzyszących informacjom o wypuszczeniu wspólnej kolekcji tego paryskiego domu mody i szwedzkiej sieciówki H&M. Niewykluczone, że oba czynniki miały taką samą siłę oddziaływania. Nie jestem też pewien, czy moja nota w jakikolwiek sposób wpłynie na autorów komentarzy, przesyconych agresją niewiadomej proweniencji. Wiem jedno - nie kieruje mną żaden "modowy mesjanizm", którym chciałbym zmieniać czyjekolwiek opinie. Co najwyżej - zwrócić uwagę na wyjątkowość tej kolaboracji i wynikającą z niej pozytywną wartość.

"Try something new, you might be pleasantly surprised"
- słowa te widniały na niewielkiej karteczce ukrytej w pustych skorupkach jajek. Kilka innych "jajek z wróżbą" stało w tekturowej wytłaczance w butiku Maison Martin Margiela w Osace. Hasło wykreślone charakterystyczną czcionką można potraktować jako zaproszenie do zagłębienia się w tajniki estetyki atwerpsko-paryskiego projektanta. Wówczas dowiemy się wielu intrygujących faktów o jego działalności i spojrzeniu na współczesne krawiectwo. Sposób, w jaki komunikuje się Martin Margiela (który do dziś nie ujawnił szerszej publiczności swojego wizerunku) nazwać można "metajęzykiem" bądź "językiem programisty". Z jednej strony jego ubrania mówią o ubraniach - o konstrukcji, funkcjonalności, materii. Z drugiej, ograniczone środki wyrazu otwierają szerokie pole interpretacji i kreacyjnych możliwości. Dowodem na to są surowe w swej budowie kurtki wykonane ze zszytych skórzanych pasków z klamrami czy przetransformowane w postać torebki eleganckie rękawiczki. Tradycyjne skarpety tabi zostały przez Margielę nonszalancko pochlapane białą farbą i podwyższone do roli obuwia. Zwracają uwagę nie tylko swoim oryginalnym krojem, lecz przede wszystkim efektem dekonstrukcyjnego gestu. Japońska klasyka, kojarzona z nienagannością wschodnich ceremoniałów, zyskała nową wartość, wpisała się w historię zachodniego, europejskiego rzemiosła oraz przewartościowała destrukcję - nową metodę tworzenia. O koncepcjach, których źródło znajduje się w Maison Martin Margiela (przy Rue Saint-Maur w dawnym budynku klasztornym) można mówić dużo i długo, a także barwnie - mimo dominującego monochromatyzmu. Dotyczą one nie tylko mody. Dotykają anonimowości (chcianej i niechcianej), odwiecznych konfliktów społecznych, ścierających się skrajności (również estetycznych) etc. Retoryka Maison Martin Margiela w swej (programowej) prostocie jest niezwykle zawiła, a przy tym niebywale intrygująca.

Minęły trzy lata, odkąd Martin Margiela opuścił założony przez siebie w 1988 roku "Maison". Mimo jego nieobecności, dom mody - wierny pierwotnym ideałom i poetyce mistrza - ma się bardzo dobrze i zyskuje nowych klientów. Nie bez znaczenia dla prosperity firmy pozostaje współpraca z H&M. Służy ona przede wszystkim autopromocji, której potrzebuje każdy kreator. Jednakowoż, od 15 listopada rozsiane po całym świecie sklepy szwedzkiej sieci nie sprzedają Maison Martin Margiela. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, jest w dużym błędzie. Z perspektywy marketingu byłoby to wyjątkowo nierozsądne. Na półkach znalazły się produkty zaledwie "pobłogosławione" przez MMM. To, co faktycznie można nabyć to refleks, odbicie koncepcji, które kształtowały obraz Maison Martin Margiela przez ponad dwudzieścia lat. Można więc zastanowić się czym taka współpraca różni się od sprzedawanych na co dzień kolekcji w H&M. Nie jest przecież tajemnicą poliszynela, że koncerny odzieżowe czerpią pełnymi garściami z topowych wybiegów: ćwiekowana ramoneska od Balmain, garsonki o szerokich ramionach od Alexandra Vauthier, sportowe koturny od Isabel Marant. Wyjątkowość kolaboracji H&M i MMM polega na czymś, co nazwę "nietuszowaną inspiracją". Zyski z takiej współpracy rozdzielane są na trzy strony. H&M zaskarbia uwagę klientów. Przed Maison Martin Margiela pojawia się nowy sposób ugruntowania siły marki. Trzecim kontrahentem jest klient, który oprócz dobra materialnego, wchodzi w posiadanie wiedzy o nowej, osobliwej estetyce.

W światło powyższych uwag wprowadzę dwa ze wspomnianych na początku paszkwili, znalezionych na FB (pisownia oryginalna). Paszkwil #1: "Zwykłe szmaty z przyczepioną metką w super okazyjnej cenie 3/4 razy droższe niż bez metek" - szmatą (a więc jak rozumiem kawałkiem materiału pozszywanego wedle jakichś zasad) nazwać można zarówno zwykłe ubrania sprzedawane w H&M czy innej sieci, jak i odzież z renomowanych domów towarowych. Problem (problem?) polega na tym, że człowiek - istota obdarzona wolną wolą - ma prawo podejmować samodzielnie decyzje. Może wybrać sklep, poszczególne części garderoby, fason, a także jakość. Ponadto, wypada uwzględnić takich kupujących, którzy swoje pieniądze wydają nie tyle na produkt, co na pomysł, z którego ów produkt wyrósł. Żyjemy w czasach, w których tkaniny nie powstają ze szczerozłotych nici, a cena nie przystaje już tylko do namacalnej materii. Kwestia metki jest drugorzędna. Metkową walkę na froncie "H&M - Maison Martin Margiela", równie dobrze zamieć można na "H&M - Zara".
Paszkwil #2: "Jednak stwierdzam ze nasze spoleczenstwo to banda konsumpcjonistow i patrzacych przez pryzmat marki biednych lemingowatych oszolomow...". Aż trudno zdecydować od czego zacząć: od zagadnień społecznych, realiów i kondycji współczesnego konsumpcjonizmu czy od tych biednych i lemingowatych. "Nasze społeczeństwo" - czyli polskie, w kwestii konsumpcjonizmu dopiero raczkuje. Uczy się oddzielać ziarna od plew. Patrzenie przez pryzmat marki jest upośledzone, bowiem znajomość (by nie posłużyć się słowem "znawstwo") dóbr luksusowych w Polsce ogranicza się do rzucania nazwami marek z ironią lub drobnomieszczańskim snobizmem. Współpraca szwedzkiej sieci i francuskiego domu mody przynosi Polsce więcej korzyści niż strat. Stanowi zaczyn poszerzania i pogłębiania się świadomości czym moda jest, jak funkcjonuje oraz jaką ma specyfikę. Warto przecież spróbować czegoś nowego - może nas to przyjemnie zaskoczyć.
f.

sobota, 15 września 2012

Bazaar

Mijającego lata kiermasze, targi oraz bazary mody i designu wyrastały w zaskakującym tempie w wielu zakątkach Polski. Poznańskie Targi Highs&Rise w Starej Rzeźni, stołeczny Bazar Tiszertów na dziedzińcu między Red Onion a Pies Czy Suka, Kramberry w bydgoskim Mózgu, Summer Streetwear Sale w Warszawa Powiśle - to name a few. I choć nazwy różne, to idea ta sama - prezentacja młodych polskich projektantów i brandów starających się o miejsce na polskim rynku modowym. 
Gdy jedni mogą poszczycić się już niemałą popularnością (She/s A Riot, Shameless, Tideland), inni dopiero zaczynają pozyskiwać klientów, kreować target. Na targach, wśród rozłożonych na europaletach t-shirtów i szortów oraz porozwieszanych na wieszakach bluz i toreb, łatwo zauważyć kto z wystawców na poważnie podchodzi do swojej działalności, a kto traktuje ją jako dodatek do stałej pensji. Zazwyczaj przekłada się to na styl i jakość sprzedawanych ciuchów i akcesoriów. Nierzadko ujawniają się odklejające, kruszące się nadruki, rozpruwające się szwy i (to czego wielbiciele teesów nienawidzą) niedekatyzowana bawełna o marnej (jak gaza) gramaturze. Z pomocą kupującym przychodzą właśnie bazarowe eventy, gdzie najcenniejszą okazuje się empiria. Produkt, który na stronie internetowej wygląda nieskazitelnie, przechodzi szereg prób wytrzymałościowych - delikatnego dotyku, gniecenia, przymierzania, rozciągania, wystawiania w świetle słońca lub jarzeniówki, etc. Po takich testach niektóre brandy powinny zamknąć podwoje, spakować swoje tekstylne barachło do torby na kiju i nie pokazywać się więcej w miejscach publicznych. Na szczęście są też tacy, którym można śmiało wróżyć świetlaną przyszłość, bowiem robią kawał dobrej roboty. Nie wciskają crapu, który rozpadnie się na kawałki po miesiącu użytkowania. Przede wszystkim konsekwentnie trzymają się przemyślanej stylistyki i z sukcesem zarażają nią innych. Poniżej przedstawiam cztery fenomenalne brandy, na które zwróciłem uwagę i których projekty zasiliły moją szafę.

DIRTY SWAG
Przyglądając się ubraniom Dirty Swag, a przede wszystkim ich oficjalnej czarno-białej fotokampanii, chciałoby się powtórzyć za M.I.A: "Swagger going swell". Dirty Swag to stołeczna marka, za którą stoją dwie sympatyczne warszawianki - Monika Pietrzak i Maja Wiksa-Krzyżewska. Utrzymana w czerni, bieli i odcieniach szarości kolekcja składa się z tradycyjnych jumperów, t-shirtów i tanktopów. Cała siła tkwi w printach: groteskowa czaszka, rewolwery, jednorożec, wilk, demoniczny kot, a także hasła: "om nom nom" czy "oh my gosh". Jest w nich tyle samo lukrowej słodyczy, co retro turpizmu. Gatunkowo i stylistycznie - pierwsza klasa. Polecam.
Dirty Swag Facebook

NINETY EIGHT CLOTHING
Widzą w sobie promotorów wegetariańskiego i wegańskiego lifestyle'u. Nie jest im obcy obraz myśliwego strzelającego z dubeltówki do niedźwiedzia. A taka własnie scena rozgrywa się na jednym z t-shirtów ich produkcji. Obok łowczego, znajdą się też traperzy w kraciastych flanelowych koszulach, brodaci drwale, wykwintni bosmani, jelenie, lisy i cała reszta leśnej gawiedzi. Te i inne grafiki pojawiają się na koszulkach, bluzach, bawełnianych torbach, a także czapkach. Ninety Eight charakteryzuje się świetnym, nieco karykaturalnym rysunkiem w staromodnym tonie. Szeroki wybór motywów i dobra jakość zapewniają udany zakup (z pewnością nie jedyny).
Ninety Eight Clothing Facebook

MARCHI
Ich motto brzmi "created not made". Współpraca MARCHI z artystami odbija się na różnych (ale spójnych stylistycznie) grafikach. Slogany, dziwaczne postacie i (jedyny barwny akcent w serii) ilustracja halucynogennej substancji zdobią koszulki wykonane z bardzo lekkiej bawełny. Dodatkowo, charakterystycznym elementem jest brak wykończenia spodu i rękawów t-shirtu, które rolują się samoczynnie. Brand ciekawy, ale trzeba chyba jeszcze poczekać, aż się na dobre rozkręci.
MARCHI Facebook

SHADE clth.
Shade Clothing rozpoczęło działalność w 2010 roku. Choć na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że tworzą kolekcję basic'ów, to przy bliższym spojrzeniu, dostrzec można coś, co moda nazywa "it". Klasycznym krojom i barwom towarzyszy mieszanka różnorodnych stylistyk: od żeglarstwa, przez baseball, po skateboarding i BMX. Shade przypomina doskonały duński brand Norse Projects. Oba odznaczają się umiłowaniem do porządnej jakości, ulicznej nonszalancji, wygody. Profesjonalny lookbook prezentuje szare bluzy, granatowe koszulki, pirackie tanktopy, koszule w kratę, tradycyjne snapbacki i ekologiczne torby. Odpowiednio dobrane proporcje elegancji i zawadiactwa. "Plunder ships, kidnap chicks". 
SHADE clth Facebook

f.
fot. facebook

piątek, 24 sierpnia 2012

Superbohater


Zapotrzebowanie na superbohaterów można zauważyć gołym okiem. Amerykańska kinematografia pęcznieje do wybuchowych akcji, szybkich ciosów i strojów opinających nadludzko zbudowane ciała. Karmi tą efekciarską papką tysiące widzów, którzy przed ekran siadają w celu "odmóżdżenia" (jakby tego rzeczywiście potrzebowali). Kolejny już raz komiksowi herosi przeżywają renesans, objawiając się w remake'ach i sequelach dawnych historii Boba Kane'a czy Stana Lee.
Skoro wszyscy na świecie marzą o bohaterze, a ja pozostaję nieczuły na postać Iron Mana czy X-Mana, stwierdziłem, że muszę odnaleźć alternatywę. Ku mojemu zaskoczeniu nie było to wcale trudne. W punkcie, gdzie zbiega się moda z wybiegów i piwnic, sztuka z ulicy i galerii, tradycja z książek i nowoczesność z internetowej sieci pojawił się mężczyzna w czerni i diamentowej masce.


Theo-Mass Lexileictous (bo o nim mowa) narodził się, wedle plotek i niejednoznacznych oświadczeń, w nadzwyczajny sposób (jak na superbohatera przystało). Powstał bowiem w wyniku nieudanego eksperymentu laboratoryjnego, a rzędy probówek, preparatów w formalinie i wiązki promieni gamma miały ponoć wpływ na to, jak wygląda i jak się zachowuje. Theo-Mass to w rzeczywistości alter-ego cypryjskiego artysty Alexisa Themistocleousa. Choć pojawił się znikąd i nadal mało o nim wiemy, zdołał zainteresować sobą już wielu ludzi wielu dziedzin. Jak sam twierdzi: "Moja mocą jest 'ucieczka z komiksu'" i dodaje: "Nie jestem superbohaterem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu - nie potrafię latać, ocalić świata czy przywrócić sprawiedliwości". Skąd owa supermoc? Jak się objawia? W odpowiedzi na te i inne pytania pomocne może być prześledzenie mrocznego i uwodzicielskiego imaginarium - zamieszczonych w internecie zdjęć, manifestów, grafik, animacji, filmów. Lexileictous to bohater wizualny, gdziałający na pograniczu sztuk plastycznych, wzornictwa i nauki. Wykorzystuje osiągnięcia postmodernizmu, posthumanizmu. Współpracuje z innymi "twórcami wizualności", m.in. SHOWstudio, Givenchy, Thierry Mugler, Anją Mlakar, Johnem Paulem Pryorem, Reinem Vollengą. Dzięki temu, Lexileictous potrafi kreować wizerunek w nieskończoność, szafuje tożsamościami, umyka jednowymiarowości. Warto zapoznać się z różnymi wcieleniami Theo-Massa, epizodami z jego życia i formami, którymi się posługuje.
(Tumblr , Blog , Profil YT)


Theo-Mass Lexileictous to bez wątpienia superbohater. Jego przeszłość owiana jest tajemnicą. Pojawia się i znika. Spotkanie z nim budzi zarówno strach, jak i pożądliwą ciekawość. I choć nie razi z oczu laserem ani nie jest gromowładny, aura, jaką wokół siebie roztacza ma przyciągającą (super)moc.
f.





fot. theo-mass.tumblr.com

Hype of the week


LE1F - WUT

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

ISSUE 4 & RAF SIMONS



Niech nikt nie myśli, że pisanie o uznanych projektantach do magazynów o modzie to łatwizna. Publikacja niektórych artykułów to często katorżnicza praca, okupiona nieprzespanymi nocami, nerwami zatopionymi w Martini i drążcymi dłońmi nad klawiaturą. Tak było również z moim artykułem o Rafie Simonsie. Na przeszkodzie stanęło usunięcie designera z Jil Sander, długie wyczekiwanie odpowiedzi na pytanie "co dalej?", objęcie stanowiska dyrektora kreatywnego w domu Diora i w końcu mailowe batalie z biurem prasowym Rafa Simonsa. Po zawirowaniach i burzach, po plotkach i niedomówieniach przyszedł jednak czas, kiedy nerwica znika, a ręce pewnie sięgają już po kieliszek szampana.
Z wielką radością pragnę podzielić się moim tekstem dla STAGE FASHION MAGAZINE o małomównym geniuszu, który z ulic małego miasteczka w Belgii trafił do siedziby najwyższej mody.



Don't you dare think that writing about prominent designers for fashion magazines is a piece of cake. Publishing is often a real drudgery, which has its side effects: wakeful nights, a nervousness sunken in Martini or trembling hands over the keyboard. Those symptoms accompanied my article about Raf Simons. A dismissal from Jil Sander, questions like "what happens next?", a headship at Dior and finally a mail-struggle with the press office of Raf Simons crossed my path. Nevertheless, after many maelstroms,the hour has come - a nervousness vanished and my hands confidently grasped a glass of champagne.
I'm pleased to announce that my article for STAGE FASHION MAGAZINE is now online. It is about a taciturn genius, who covered the distance from the streets of a tiny village in Belgium to the headquarters of haute couture.




więcej o STAGE FASHION MAGAZINE tu
about 
STAGE FASHION MAGAZINE here

wtorek, 31 lipca 2012

Anish Kapoor shoots into the corner



Przez niemal miesiąc Ukrainą rządziły sportowe uniesienia. Kijów był świadkiem imprez organizowanych z wielką pompą, w których cieniu pozostawała cała reszta.
Zgoła innych przeżyć niż te ze stadionowej murawy dostarcza efektowna i warta zauważenia wystawa w przestrzeni stołecznego PinchukArtCentre. Po raz pierwszy we wschodniej części Europy ma miejsce ekspozycja dzieł znakomitego rzeźbiarza Anisha Kapoora.
„Czy moim zadaniem jako artysty jest opowiedzenie czegoś, wyrażenie czegoś, bycie ekspresyjnym? – zastanawia się Brytyjczyk – Moja rola polega na tym, by dać wyraz, powiedzmy, by zdefiniować środki pozwalające na fenomenologiczne i inne postrzeganie, które ktoś mógłby wykorzystać, by potem skierować się w stronę poetyckiej egzystencji”.
Przestrzenne konstrukcje Kapoora noszą znamiona lirycznej subtelności. Aby je uwidocznić, artysta operuje światłem i ciemnością, odbiciem, skalą, intensywnym kolorem, gładką i chropowatą fakturą. Uplastycznia wosk, stal, włókno szklane, beton, żywicę czy złoto. Manipuluje tworzywem nierzadko w zaskakujący sposób, ustanawiając charakterystyczny język form wizualnych – choć sam odżegnuje się od czystego formalizmu.
Pierwotnie Kapoor posługiwał się lekkimi materiałami, np. sproszkowanym pigmentem w kolorze żółci, cynobru, czerni i ultramaryny. Z czasem (proporcjonalnie do nazwiska artysty urastającego do rangi marki) rzeźbiarskie realizacje uległy powiększeniu. Do najsłynniejszych należą mieniące się w słońcu „Cloud Gate” w Chicago, winylowy „Marsyas” z Tate Modern oraz gargantuiczny „Leviathan” rozpostarty w paryskim Grand Palais.
Wprawdzie na ukraińskiej wystawie brakuje takich kolosów, daje ona jednak wyczerpujący obraz twórczej działalności Anisha Kapoora. Wśród eksponatów znalazły się bowiem powstałe w latach 80. pigmentowe prace (m.in. karminowy dysk „wbijający się” w ścianę galerii) oraz „Shooting into the Corner” z 2009 roku – armata wystrzeliwująca porcje czerwonego wosku. Na pewno wyjątkową pod względem formy i wywoływanych doznań jest kompozycja o intrygującym tytule „Between Shit and Architecture” z 2010. To dwanaście konstrukcji z lanego cementu ustawionych w dwuszeregu. Krążący między nimi widz może podziwiać zawiłą strukturę rzeźb, oscylującą między ekskrementem a czymś na kształt mikrobudowli.
Bliską rudymentom architektury jest – wykonana specjalnie dla PinchukArtCentre – monumentalna stalowa rzeźba, przypominająca czaszę. Została ona „wciśnięta” w przestrzeń sali, uniemożliwiając obejrzenie jej ze wszystkich stron. Tak powstaje napięcie między wnętrzem a zewnętrzem; skalą obiektu a przestrzenią, do której przynależy.
Wystawa w Kijowie to ważne przedsięwzięcie. Umożliwia bowiem bliski kontakt z dziełami ponadprzeciętnego twórcy współczesnej rzeźby oraz daje świadectwo rozwoju instytucji wystawienniczych w Europie Wschodniej.
f.

fot. PinchukArtCentre

wtorek, 10 lipca 2012

ARTEON: Przy jednym stole


W rubryce "Zaprojektowane" lipcowego magazynu o sztuce współczesnej Arteon znajduje się mój artykuł poświęcony wystawie "Schiaparelli and Prada: Impossible Conversation" w The Metropolitan Museum w Nowym Jorku. W kilku słowach charakteryzuję towarzyszący ekspozycji film, początki karier wielkich dam świata mody, ich wizjonerskie spojrzenie i młodzieńcze dziwactwa, dzielące je opinie oraz wiążące upodobania. 
Poniżej fragment drukowanego tekstu. Czasopismo odnaleźć można między innymi na półkach salonów Empik (numery archiwalne można zamawiać na stronie magazynu Arteon - link). Enjoy!

Przy jednym stole. Niemożliwe rozmowy Schiaparelli i Prady
Wojciech Delikta
Costume Institute (działający przy MET) kolejny już raz zaskakuje odwiedzających. Obarczony jarzmem spektakularnego sukcesu ubiegłorocznej wystawy o Alexandrze McQueenie, stawia sobie ambitny cel. Jest nim przywołanie wielkich nazwisk i skonfrontowanie nowego z minionym – jak nierzadko czyni to moda. „Impossible Conversations” to próba wykazania podobieństw i różnic między Schiaparelli i Pradą, wynikających z ich temperamentów, warsztatu, inspiracji, przyjętych strategii artystycznych, a także czasów, w których żyły. Wraz z filmową dyskusją, analogiom i kontrastom pozwala w pełni wybrzmieć przemyślnie zaaranżowana ekspozycja ponad 140 projektów. 

http://www.arteon.pl/





poniedziałek, 9 lipca 2012

Światła Anthony'ego McCalla



Niepokojąca czerń rozlewa się po pomieszczeniu, dociera do jego najskrytszych zakamarków i tuszuje wszelkie krawędzie. Całą przestrzeń spowija mrok. Unoszące się chaotycznie kłęby bezwonnego dymu intensyfikują wrażenie dezorientacji i klaustrofobii. Główną rolę odgrywa jednak nie dotkliwa ciemność, lecz to, co ją rozprasza i porządkuje – światło. Jego stożkowe snopy, wydobywające się z jasnych punktów ponad głowami widzów, niczym nóż rozcinają duszącą pomrokę, robiąc miejsce dla siebie. To światło jest czyste i zimne; porusza się powoli, nie drży, nie razi w oczy. Precyzyjnie kreśli na posadzce powykrzywiane linie. Daleko mu do trywialności scenicznych reflektorów.
Autorem tej wyjątkowej projekcji jest nowojorski artysta – Anthony McCall, zaś miejscem, gdzie się ona odbywa – berlińskie muzeum Hamburger Bahnhof. „Five Minutes of Pure Sculpture” to pierwsza niemiecka monograficzna ekspozycja prac tego twórcy i z pewnością obecnie jedna z najbardziej zjawiskowych. Tytuł wystawy może wprowadzić w zakłopotanie, podobnie jak panujące warunki w galeryjnej sali. Realizacje McCalla balansują bowiem na trzech płaszczyznach: kinematografii, rzeźby i rysunku. W 1973 roku, u początku kariery artysty, powstało dzieło „Line Describing a Cone”. Staromodny kinowy projektor wyświetlał film, w trakcie którego na ekranie z każdą sekundą tworzył się zarys okręgu. Kinematograficzny charakter realizacji McCalla (także tych prezentowanych w Berlinie) tłumaczy się zatem filmową techniką, działaniem w czasie oraz animowaniem ruchu. Ponadto, formowane światłem stożki (efekt Tyndalla), jakkolwiek ulotne, stanowią trójwymiarową, wolumetryczną strukturę. Paradoks tych rzeźb tkwi we wrażeniu, jakiemu ulega widz. Choć wydaje się, że ma on do czynienia z czymś stabilnym, solidnym, niemal przedmiotowym, to jego dłoń rozwiewa misternie kształtowaną iluzję. Reakcje oglądających (próby pochwycenia światła i poruszanie się w nim) dowodzą niemal taktylnych właściwości prac McCalla. Tak oto ciało człowieka staje się ich immanentną częścią.
Ostatecznie, u podstawy świetlnej kolumny znajduje się dwuwymiarowy, nieustannie zmieniający się rysunek, za którym widz wodzi wzrokiem.
Eteryczne projekcje Anthony’ego McCalla sprawiają, że ciemność panująca w pomieszczeniu staje się mniej przejmująca, a bardziej kontemplacyjna, w której myśli – jak wiązki światła – ulegają skupieniu.
f.

Anthony McCall. Five Minutes of Pure Sculpture
Hamburger Bahnhof Berlin, 20.04-12.08.2012



sobota, 30 czerwca 2012

Nowy Jork bez początku i końca


Niebywale trudno dać początek tekstowi o Nowym Jorku, tak samo jak wyznaczyć początek i koniec tego miasta - jedynego w swoim rodzaju. Dla jednych Nowy Jork zaczyna się na chaotycznym i migoczącym od reklam Times Square, dla innych w  rozleniwionym Central Parku. Są opinie, że Big Apple kończy się gdzieś w pełnym przepychu China Town lub w milczącym Cloisters. Niełatwym zadaniem wydaje się też wskazanie tego, co w tej metropolii wyjątkowe, bowiem wyjątkowe jest niemal wszystko. Jeśli ktoś znajdzie przewodnik, na stronach którego znajdzie się cały Nowy Jork - z jego widokami, dźwiękami, zapachami, ludźmi, rozmowami i szeroko pojętym życiem codziennym - niech da mi znać. 
Mój tekst nie pretenduje do roli wszechstronnego przewodnika. Wręcz przeciwnie. To krótka, osobista notatka po pobycie w Wilekim Mieście. 


Gdy wsiadasz do nowojorskiego metra licz się z tym, że podróż będzie długa (nawet jeśli twoim celem jest tylko następny przystanek). Długa - nie znaczy nudna. W wagonie stoi pielęgniarka - już gotowa do pracy w szpitalu. Zdradza to turkusowy kombinezon, który wbrew pozorom na sterylny nie wygląda. Tuż obok businesswoman - w sztywno wyprasowanym czarnym żakiecie, grafitowej spódnicy i białych adidasach (ile bowiem godzin można paradować w szpilkach!). To widok, do którego Europejczykowi nadal trudno się przyzywczaić. Naprzeciw mnie młoda kobieta. Domyślam się, że wierna klientka sklepów na pewnym odcinku Piątej Alei lub Madison Avenue. Ma na sobie tyle brandów, że można z nich ułożyć cały alfabet. Okulary od P, torba od H, kurtka od G, buty od L,... Moja stacja, wysiadam.
Tu żar leje się z nieba, podczas gdy w Polsce leje jak z cebra. Termometry pokazują 82 stopnie Fahrenheita, ale wydaje się jakby były w skali Celsjusza. Niektórym to nie przeszkadza, jak choćby chłopakowi w skórzanych butach i ramonesce. Gdzieniegdzie dojrzeć można tych, co wybrali lżejszą wersję, chroniąc się w cieniu czapek Supreme i odklejając TOMSy od topiącego się asfaltu. Po kilku godzinach upał zelżał. Skręcam w niepozorną uliczkę na Chelsea, gdzie odbywają się wernisaże w prywatnych galeriach. Na jednym z nich mój wzrok przykuwa pewna staruszka. W końcu zbieram się na odwagę i pytam, czy mogę zrobić jej zdjęcie. Kobieta, której darmowe wino zaszumiało nieco w głowie, sprawia wrażenie jakby pytana była o to codziennie. "Czy jesteś mnichem?" - zwraca się do mnie (najwyraźniej moja zakapturzona postać tak właśnie wyglądała), poczym staje przy rowerze, daje sygnał trąbką i przyjmuję pozę.
W Nowym Jorku żyje ponad osiem milionów osób. Trzeba mieć odporną na ból głowę i szeroko otwarte oczy, by tłum nie zlał sie w jednolitą masę, a odsłonił mozaikę indywidalności. Nawet w zdominowanych przez stado turystów miejscach, w polu widzenia może nagle pojawić się Kris Van Assche opierający się o balustradę Guggenheim Museum.


Wielu miłośników mody za początek Nowego Jorku uznaje punkt przy Pulitzer Fountain, gdzie na wyciągnięcie ręki rozciąga się amfilada butików Louis Vuitton, Chanel, Tiffany, Bottega Veneta, Bvulgari i wielu innych. Ja proponuję nieco skromniejsze, ale równie imponujące miejsce - Bleecker Street na West Village, nieopodal złowieszczo brzmiącego Meatpacking District. Warto przyjść tu przed południem, by w towarzystwie seniorów uprawiających tai chi zjeść arcysłodkie cupcake z Magnolia Bakery. Gdy sklepy otworzą już swoje podwoje należy koniecznie zajrzeć do jedynej w swoim rodzaju księgarni "Bookmarc" Marca Jacobsa, a następnie do sąsiadujących z nią salonów Mulberry, Burberry, Karl (tego Karla), Zadig & Voltaire lub rdzennie amerykańskiego Michaela Korsa. Stąd dzieli nas jedynie kilka przecznic od zachodniego nadbrzeża Manhattanu, skąd rozpościera się widok na "zakompleksione" Jersey City.
Na wschodniej stronie "miasta, które nigdy nie śpi" rozlewa się olbrzymi Brooklyn - mekka awangardystów. Są tu punki i hip-hopowcy, swaggerzy i hipsterzy, artyści i "robole", joggerzy i jogini palący trawę. Obok American Apparel i Urban Outfitters znajdą się second-handy i sklepy z niszowymi markami projektantów z półśwatka. Wszystko się miesza w najwspanialszy mix, dający powiew świeżości i silną dawkę inspiracji. Miejsce, które odbiega od szklanego Manhattanu i do którego chce się przyjeżdżać niemal codziennie.
Nowy Jork zasługuje na hojne opisywanie - na panegiryki i peany. Jest on bowiem miastem-zjawiskiem, które ma w równej mierze tyle zalet, co wad. Nie ma jednego oblicza i charakteru. Swą różnorodnością oraz siłą witalną w tym samym stopniu zachwyca i przeraża. Słowa z piosenki LCD Soundsystem: "New York, I love you, but you're bringing me down" - jakkolwiek kokieteryjne, są prawdziwe. Należy więc robić sobie przerwy, by znowu mocno zapragnąć tam wrócić i znów poczuć smak lurowatej kawy, posłuchać w metrze jazzu na żywo i zobaczyć brylanty u Cartiera. Pragnienie to - w przeciwieństwie do Nowego Jorku - nie ma końca.
f.
fot. archiwum autora ©





czwartek, 8 marca 2012

Muzyka milczenia i piosenka miłosna

Niezwykle kruche, ulotne i jakby na wpół senne dźwięki wydobywają się co chwilę z absolutnej ciszy. Unoszą się, by zaraz opaść i znów zniknąć. Wysokie oraz niskie tony tworzą harmonię i tylko w ułamkach sekundy odwracają się od siebie, podążając własnymi drogami. I choć delikatne, mają siłę świątynnych dzwonów. Tą wyrafinowaną muzyczną strukturą jest „Für Alina” autorstwa Arvo Pärta. W utwór estońskiego kompozytora wsłuchiwały się studentki Royal College of Music, które uwieczniła Bettina von Zwehl. Jej zdjęcia mogliśmy do niedawna obejrzeć w poznańskiej Galerii Fotografii pf. Artystka stworzyła swoim modelkom specyficzne warunki. Zamknięte w zaciemnionym pomieszczeniu, siadają za stołem i absorbują z wolna płynące dźwięki. Kompozycja Pärta ma wyjątkowy charakter. Powstała w 1976 roku, po ośmiu latach studiowania muzycznego języka łacińskiego średniowiecza (głównie chorału gregoriańskiego) oraz monastycznej praktyki atoskich hezychastów, prowadzącej do całkowitego wyciszenia. 
Pierwiastek medytacyjny twórczości Pärta nie pozostaje bez znaczenia dla fotografii von Zwehl. Portretowane studentki zatapiają się w muzyce i jeśli nawet nie jest to rodzaj transu czy odurzenia, kontemplują każdą wybrzmiewającą frazę. Ciemność rozprasza raptownie flesz lampy aparatu fotograficznego. W mgnieniu oka na kliszy zostaje utrwalony obraz pogrążonych w myślach (tudzież dźwiękach) kobiet. Każda z modelek ubrana jest w taki sam, zuniformizowany sposób i podobnie upozowana. Większość ma przymrużone lub całkowicie zamknięte oczy. Wyblakłe, niemal sterylne fotografie, z którymi spotyka się widz, nie zdradzają okoliczności ich powstania, nie mówią o łagodnej melodyce Pärta. Dotyczą cichej refleksji i szczerej chwili piękna, uchwyconej przez oko migawki.
Na wystawie zaprezentowano także serię portretów - „Made up love song” (zmyślona piosenka miłosna). Von Zwehl buduje tym cyklem pomost między nowożytnym malarstwem miniaturowym a współczesną fotografią. Idąc w ślady Starych Mistrzów, artystka tworzy portrety nie przekraczające formatem kilku centymetrów, po czym oprawia je w stosowne passe-partout. Na trzydziestu czterech zdjęciach pojawia się Sophia – pracowniczka Victoria & Albert Museum, która przez sześć miesięcy była muzą fotografki. Ustawiona profilem do obiektywu – z wyraźnym spokojem spogląda w stronę okna. Każda kolejna odbitka, choć podobna do poprzedniej, zdradza drobne różnice (np. uczesanie, zmiana oświetlenia). Wszystko jest grą niuansów. Długa praca nad cyklem wytworzyła porozumiewawczą więź między artystką a modelką. Ta intymność na miarę (zmyślonej) piosenki miłosnej ma swoje korzenie w tradycyjnych miniaturach – pierwowzorach fotografii Bettiny von Zwehl.
f.


sobota, 18 lutego 2012

Zjawiskowi

W procesie przetwarzania natłoku zjawisk jakie dochodzą do mnie z okolicznych fashion weeków, zawsze staram się wybrać te, które przyspieszają bicie serca i rozszerzają źrenice. Takich fenomenów było ostatnio wiele, ale tylko kilka sprowokowało mnie, bym popełnił tę notatkę.

Jak Pernod-Ricard
Na początek niezwyciężony i jedyny w swoim rodzaju Maison Martin Margiela i, nota bene, jedyna w swoim rodzaju kolekcja Artisanal. Ta specjalna linia, oznaczana numerem "0" w Margielowskiej nomenklaturze, powstaje od końca lat 80. i charakteryzuje się unikatowością, ręcznym wykonaniem oraz niekonwencjonalnym użyciem nietypowych materiałów. Dotychczas w ramach Artisanal powstała między innymi suknia z białych sznurowadeł, bolero z gumowych masek imitujących włosy (sic!), papierowa marynarka i minisukienka z grzebieni. Na sezon wiosna/lato 2012 antwerpsko-paryski dom przygotował między innymi żakiet ze sznurka utkany tradycyjną techniką makramy (czas wykonania: 142h), przeciwdeszczowy płaszcz z PVC przypominającego szylkret (21h), skórzany trencz pokryty złotymi etykietami z butelek szampana (65h), suknię z satynowych pokrowców na poduszki (36h), żakiet z brazylijskich bawełnianych bransoletek (157h). Pokaz otwierała kreacja przypominająca zmodyfikowaną wersję krawieckich fartuchów, które na stałe wpisały się w wizerunek domu mody. W rzeczywistości pierwszy look to kostium powstały z haftowanego obrusa z początku XX wieku. Całośc dopełniły "szampańskie" buty-tabi. 
Artisanal rzuca nowe światło na haute couture, przetrzebiając w nim wszelkie zadęcie.


The Devil with an Angel's face
Biję się w pierś. Nie raz zdarzyło mi się wchodzić lub przechodzić obok salonu Trussardi, ale nigdy nie zastanawiałem się, kto tak naprawdę odpowiada za tę markę. To był błąd, bowiem włoskim brandem kieruje niezwykle charyzmatyczny Umit Benan Sahin. Projektnat (urodzony w Turcji i kształcony w Niemczech) przekłada na projekty swój wyrazisty wizerunek - tatuaże na obu rękach, krzaczasta broda, uwodzicielskie spojrzenie. Wyraźnym w formie był także pokaz jego autorkiej kolekcji dla mężczyzn. Wszystko odbyło się w zainscenizowanych koszarach, gdzie "żołnierze" literalnie realizowali rozkaz "spocznij!" Jeden wylegiwał się na pryczy, drugi robił dziarę koledze, inny czytał (a właściwie oglądał) pismo z nagimi paniami, jeszcze inny brał prysznic. A przed szeregowymi szereg dziennikarzy, stylistów i klientów. Sahin stworzył coś na wzór tableau vivant, ukazujące - wedle jego słów - moment zakończenia wojny. Jakiej wojny? To chyba nieistotne. W koszarach dostrzegamy brytyjskiego oficera z I wojny światowej, buntownika z East Village, osiłka z Drużyny A, sobowtórów Fidela Castro. W tej, na pozór sztywnej, wojskowej stylizacji, pojmowanej jako całość, przebija jakiś pierwiastek dowcipu - koszarowego, zapewne. Zdaje się, że designer postawił sobie za punkt honoru kreowanie charakterystycznych, wyrazistych sylwetek, nieco przerysowanych, bowiem opartych na kulturowych schematach, ale możliwych w miejskiej przestrzeni. Umit Benan to postać, na którą zdecydowanie warto zwrócić oczy przy okazji kolejnych tygodni mody.


Dziesięć trupów i włosy łonowe.
Już od wielu lat Thom Browne wprawia mnie w osłupienie. Jego kolekcje, zarówno dla pań, jak i panów, a przede wszystkim pokazy określiłbym jako "mind-blowing". I tak, w czerwcu 2010 roku urządził widowisko w siedzibie Komunistycznej Partii Francji (projektu Oscara Niemeyera), przebierając modeli za kosmonautów. Rok później urządził wystawną ucztę w Salon Impérial paryskiego hotelu Westin dla arystokratycznych i ekscentrycznych sybarytów niewiadomego pochodzenia. Dziś serwuje nam ciemniejszą stronę swojej twórczości (nie pozbawioną jednak sardonicznego uśmiechu). Kilka słów o dwóch kolekcjach na sezon jesienny. Celowo zacznę niezgodnie z chronologią, tj. od damskiej kolekcji sprzed pięciu dni. Browne stworzył opowiadanie o dziesięciu pięknych dziewczynach, które umarły za modę. Na środku sali imienia Edny Barnes Salomon w nowojorskiej bibliotece publicznej ustawił w rzędzie dziesięć pudeł-trumien z wspomnianymi bohaterkami. Te jednak zmartwychwstają z nadejściem nowego sezonu. Kolekcja ta rysuje się z jednej strony jako satyra na świat mody, jego mechanizmy, jego hermetycznosć, czarnym humorem piętnuje ślepo podążających za wszelakim trendem. Z drugiej zaś jest peanem dla kreacyjnych możliwości jakie daje moda. Browne odnosi się do podwalin XX-wiecznej elegancji w postaci doskonałego warsztatu krawieckiego i struktur haute couture. Wcielając się w przez siebie stworzone ofiary mody zadaje wiele pytań - o piękno kształtów, które wyolbrzymia (komicznie wyartykułowane ramiona, piersi, biodra), o seksualność - jej właściwości i atrybuty. Dokładnie tą samą teoretyczną drogę, choć już z nieco innym krajobrazem, obrał Browne w tworzeniu kolekcji dla mężczyzn. Gdy w tle zagrzmiało złowieszcze Dies Irae, na wybiegu pojawili się modele - ofiary zamierzonego body morphingu. Bez karków za to z olbrzymimi bicepsami, bulwiastymi kolanami i pośladkami oraz wystającym czymś, co zapewne miało przywodzić na myśl włosy łonowe. Browne'owi udało się zharmonizować kilka charakterystycznych stylistyk (preppy, punk, BDSM), nie przekraczając granicy dzielącej modę od kostiumu. 
Od śmierci Alexandra McQueena coraz trudniej o prawdziwe "wybiegowe" widowisko. Jeśli jednak ktoś nagle zapragnie zobaczyć modowy rytuał powinien zapoznać się ze wszystkimi realizacjami Thoma Browne'a. 

f.


fot. oficjalne profile projektantów na Facebook.com 

czwartek, 2 lutego 2012

Bluza z frytkami

Swoimi właściwościami i popularnością dorównuje małej czarnej, trampkom lub  białej koszuli. Jest wygodna, praktyczna, na co dzień nieco grunge'owo niechlujna, ale potrafi być bardzo elegancka. Mowa o bluzie. Niby zwykły ciuch, a jednak bluza przeszła w swoim, jakby nie patrzeć, krótkim życiu (bo liczącym około 90 lat) wiele reform, wykonywana była z przeróżnych materiałów, pełniła niekiedy zaskakujące funkcje i dorobiła się licznych odmian. Znana jest jako pullover, jumper, sweatshirt, tricot, maglione, a różnice między nimi to w rzeczywistości niuanse. Faktem jest, że poczciwa bluza, w ciągu ostatnich miesięcy, znalazła się w centrum zainteresowania. A w szczególności to, co ją zdobi.

Who let the dogs out?
Rottweilery na wybieg paryskiego tygodnia mody w 2011 wypuścił Riccardo Tisci - dyrektor kreatywny Givenchy. Wówczas, rozwścieczonego psa miał na piersiach Stephen Thompson, model-albinos, o hipnotyzującej urodzie. Od tego momentu, integralnym elementem kolekcji Tisciego będzie bluza z oryginalnym wzorem. Projektant bawi się printami na wszelkie możliwe sposoby. Multiplikuje je jak fraktale, robi z nich bordery i lamówki lub zwyczajne wkleja na środek. Bluzy zestawia ze spódnicą ołówkową, ale też z tą bardziej rozkloszowaną, z pumpami, szerokimi szortami i kiltem. Nadruk raz skupia uwagę widza na samej bluzie, innym razem rozrasta się na całą garderobę. W ciągu kilku sezonów na bluzach Givenchy pojawiły się tropikalne kwiaty (by być dokładnym - strelicja królewska zwana "rajskim ptakiem"), irysy, bratki, pantery, pin-up girls.
Ta mieszanina stylistyk (od sportowej do wieczorowej) i motywów mogłaby trącić kiczem na miarę Versace. Tak jednak nie jest. Tisci z charakterystycznym dla siebie wysublimowaniem przetwarza krzykliwe wzory w zharmonizowane kompozycje, nie ujmując im energetycznego ładunku.


Whatever you can imagine!
Energii odmówić nie można internetowemu fenomenowi: Sexy-Sweaters.com. Ta migocząca, grająca, psychodelicznie kolorowa strona znana jest wśród posiadaczy bloga, tumblra lub/i soupy. Na czym ów fenomen polega? Nie chodzi tu o owo "sexy" w tytule, które pewnie skusiłoby niejednego internautę. Sukces strony polega na arcyprostym pomyśle: zaprojektujmy bluzę z... czymkolwiek! I tak oto powstają jumpery z wizerunkiem cukierkowych kotów, galaktyk, Disney'owskiego Alladyna w wersji podrasowanej, bo z tatuażami. Ponadto hasła życiowe (te mądre i te mniej), hinduscy bogowie, Madonna (obie wersje), wzór z M&Msów, czaszek, frytek i czego zażyczy sobie nasza chora wyobraźnia. Autorzy strony oświadczają, że jeszcze nie produkują i nie sprzedają prezentowanych bluz, ale pracują nad tym. Jeśli tak będzie, wróżę im intratny biznes.


Uhm. Anyway.
Na koniec fenomen z rodzimego podwórka. Pod szyldem UHM. ANYWAY. ukrywa się Ada Piekarska. A właściwie wcale się nie ukrywa, bo dzielnie nawiązuje kontakty na facebooku z jej fanami i potencjalnymi klientami, których ilość wzrasta z każdym dniem. A za czym ta kolejka? Za pomysłowymi jumperami. Ada Piekarska wykorzystuje fotografie swoich znajomych z różnych części globu i specjalną technikę druku. Z połączenia tych dwóch powstają efektowne bluzy, do których wzdychają i dziewczyny i chłopaki. Bo któż z nas nie chciałby mieć przy sobie szczytów gór czy rozgrzanej plaży...
więcej na: Oficjalny fanpage UHM. ANYWAY.

 


f.

fot.: vogue.fr | sexy-sweaters.com | facebook.com/UhmAnyway