piątek, 12 lutego 2010

God save McQueen

Z wielką trudnością przychodzi mi pisać, ale jakaś wewnętrzna siła mnie do tego zmusza.
Do postaci Lee McQeena przywarło wiele barwnych określeń, choć dziś wydają mi się one niewystarczające. Ten wybitny projektant, piekielnie uzdolniony krawiec wychodził poza ramy świata mody i designu. Jego prace, bez wahania, nazywam dziełami sztuki. Był artystą i robił to, co artyści - inspirował się sztuką innych, by tworzyć własną. I choć inspiracje te bywały bardzo czytelne, nadawał im nową formę, nową świeżość. Swobodnie poruszał się w sennej romantyczności, odkrywał przed oczyma widzów ciemne strony ludzkości, cenił brzydotę tak samo jak piękno. McQueen był projektantem atmosfer, które wciągały. I like blowing people’s minds - dodawał. Każdy pokaz, począwszy od tych z lat 90., opowiadał historie, które czytało się jak najlepszą literaturę. Bohaterami byli ludzie i fantastyczne postacie. Każdy, kto kupił jego stroje, chciał w tych opowieściach uczestniczyć, oderwać się od rzeczywistości, która dla samego McQueena okazała się zbyt ciężka do udźwignięcia. Niedawno zmarła jego matka Joyce – powierniczka i przyjaciółka. Trzy lata temu samobójstwo popełniła Isabella Blow, wypijając Parakwat – silny herbicyd. To ona odkryła Sophie Dahl, Philipa Treacy, Husseina Chalayana i  McQeena. Wykupiła dyplomową kolekcję i ugruntowała jego pozycję w fashion worldzie. W jednym z wywiadów powiedziała: Odkrywanie ludzi to wielka rzecz, to jak bycie ich matką. A mleko szybko wysycha.
Śmierć, tragiczna śmierć McQueena, to jak zniszczenie dzieła sztuki, które się podziwiało, analizowało przez lata, które rozwijało i kształtowało zmysł estetyczny nie tylko w modowym entourage’u.