środa, 7 grudnia 2011

We wnętrzu VitkAca


Stawiając pierwsze kroki w jego wnętrzach do nozdrzy dociera dziwny zapach. Dziwny, bo trochę słodki, trochę gorzki, nieco metaliczny, a tak naprawdę sterylnie bezwonny. Chłodne, niebieskawe światło oblewa piętrzącą się wzdłuż przeszklonej fasady klatkę schodową. Sterowani biegiem ruchomych stopni możemy poczuć się jakby prowadziły nas na szczyt Centre Pompidou. Wrażenie to nie jest pozbawione podstaw. Warszawski dom handlowy VitkAc przy Brackiej 9, 
o którym mowa, 
(nie "dom mody" jak uporczywie nazywają go niektóre media), choć wpisuje się w szlachetną tradycję domów towarowych, ma w sobie coś z galerii sztuki najnowszej. Zza granitowych kulis otwierają się przed nami surowe przestrzenie, w których z pieczołowitością kuratora zaprezentowano najlepsze artefakty. Rzuczając okiem na lewo i prawo, zamiast wytworów hiperrealizmu, neoekspresjonizmu czy arte-povera, dostrzegamy dzieła Givenchy, Chloe, Alexandra McQueena, Balenciagi, Driesa van Noten. Nie wszystko jednak przypomina white-cube. Punktowe reflektory wytyczają nam krętą drogę między wieszakami, wskazują najciekawsze eksponaty, zachęcają nas do tego, co w galerii zabronione jest od zawsze - dotykania eksponatów. W nasze ręce wpadają więc sukienki Stelli McCartney z nadrukiem udającym barwną folię, męskie koszulki Riccardo Tisci z agresywnym obliczem rottweilera, lekkie jak puch oxfordy z wytłoczonym "Jil Sander" na podeszwie, buty-łyżwy od DSquared2 i tysiące innych. Na dwóch piętrach (pierwsze z kolekcjami dla mężczyzn, drugie dla kobiet i dzieci) nie sposób się zgubić - przynajmniej dosłownie. Gubią się nasze zmysły. Oczy nie wiedzą na co wpierw spojrzeć, zmysł powonienia rozpoznaje już zapach wysokich cen, a dotyk uczy się nowych materii. Smak - jakkolwiek rozumiany - sukcesywnie się zaspokaja. By odpocząć od multibrandowej hali z białego betonu wystarczy przebrnąć przez "odlany" ze starego złota salon Gucci do usytuowanych w niższych kondygnacjach butików YSL, Bottega Veneta, Lanvin i przytulnego Likus Concept Store - miejsca, które, nie ukrywając, uczyniłbym swoim drugim mieszkaniem. Powodów jest kilka (np. toporne drewniane regały wypchane książkami), ale jeden przesądza o wszystkich: dostępność kreacji od Ricka Owensa, Maison Martin Margiela i Ann Demeulemeester. Na wieszakach między innymi: biała koszula z przeszytym spinką kołnierzykiem, ikoniczna kamizelka ze syntetycznych blond włosów (MMM), drapowana bawełniano-wełniana kurtka z puchowym kołnierzem (RO), biżuteria z czarnych piór (AD) - niewątpliwie jedne z najciekawszych produktów jakie znaleźć możemy przy Brackiej. 

Wiemy już jak wygląda i co znajduje się we wnętrzu. Nie wiemy jaką popularnością cieszyć się będzie jeszcze świeży dom handlowy Wolf Bracka. Grupa docelowa, choć wydawałoby się wąska, z czasem rozszerzy się - tak jak działo się to poza granicami Polski. Budynek z czarnego granitu należy uznać za symptom początku radykalnej zmiany, która ma nastąpić w mentalności polskich klientów. Pamietać należy jednak, że słowu luksus blisko jest do łacińskiego "luxuria" oznaczającego przepych, lekkomyślność i brak skromności - a zapach jaki się z nimi wiąże nigdy nie jest sterylnie bezwonny. 
f.
fot. archiwum własne

niedziela, 27 listopada 2011

Make it move!




TO LEE, WITH LOVE, NICK by Nick Knight & Björk
Drugi film z cyklu "Make it move!". Drugi film, w którym obecny jest duch Alexandra McQueena. Nick Knight - uznany fotograf i założyciel prestiżowego SHOWstudio.com - składa hołd projektantowi, przyjacielowi i długoletniemu współpracownikowi. Knight znany z kooperacji między innymi z Antonym Hegartym, Yohji Yamamoto, Walterem van Beirendonckiem czy Kate Moss od wielu lat wpływa na to, w jaki sposób prezentuje i recypuje się współczesną modę. Produkcje SHOWstudio zawsze odznaczają się dbałością o wymiar estetyczny, nowoczesnością rozwiązań medialnych, tworzeniem nowych trendów w ukazywaniu mody.
Pragnąłem powiedzieć w pewien sposób o mroku i świetlistości wypełniających Lee, wypełniających nas wszystkich - skomentował Knight. W niemal czterech minutach zawierają się niemal wszystkie najważniejsze, najbardziej spektakularne i rewolucyjne projekty Alexandra McQueena. Knight, operując plastycznością filmu, ukazuje też to, czego nie jest w stanie pokazać nam fotografia, ani sam ubiór. Korzystając z różnorodnych zabiegów (m.in. techniki slow motion) udało mu się zrekonstruować momenty, które towarzyszyły pokazom, a które były "przyszyte" do poszczególnych kreacji. Dostrzegamy kwiaty odrywające się od sukni z kolekcji Voss, falujące płachty materii niczym z hologramu czy kolekcji Irere. W tym szczególnym projekcie, w spełnieniu wspomnianego pragnienia Knighta pomogła Björk - jedna z najbliższych McQueenowi osób. Islandzka piosenkarka skomponowała specjalny utwór, który zdaje się zawierać w sobie oba pierwiastki - ciemności i światła. Sekcja dęta, budująca dramatyczny charakter tej kompozycji, stanowi jedną z charakterystycznych cech dokonań Björk z ostatnich lat, tj. albumu Volta (2007) i Biophilia (2011). Początkowo spokojny i jasny, później grzmiący i mroczny głos formułuje się w słowa: 
This mood might not happen often that I feel. I might breathe heavily, darling, but there’s so much hope, there is so much hope out there. I’ve been trying so hard to complete all the puzzles, to create a flow to get the current. The warmths we all know, the nurishment we all want feed on, we want to feed on. And then only sometime, with the right amount tears in our eyes and smiles on our lips trance-like. We know, it all worth it We know, it was all for reason. Let’s elevate above now.





f.

niedziela, 20 listopada 2011

Make it move!



Film modowy - to nie prototyp. Jest wynalazkiem o bogatej tradycji, którą z niezrozumiałych dla mnie przyczyn pokrył kurz. Na szczęście film o modzie, a raczej film mody z sezonu na sezon młodnieje i nabiera sił. Niezwykłe medium jakim jest obraz wprawiony w ruch, zespolony z równie niezwykłą ścieżką dźwiękową, zafascynował całą branżę - od projektantów począwszy na dziennikarzach modowych skończywszy. Film nie ogranicza się już do relacji z pokazu, reklamy, edytoriali czy wizualizacji na ekranie w szczycie wybiegu. Zastępuje on niekiedy cały pokaz mody, staje się immanentną częścią prezentowanych ubiorów lub przybiera formą odrębnego projektu sygnowanego przez designera.
Film mody, gdy się nad nim zastanowić, wydaje się niejednorodny, a przy tym trudny do zdefiniowania. Z jednej strony to ekranizacja biografii projektantów; mówiący o osobistościach ze świata mody - ikonach stylu, postaciach- machinach napędzających tę branżę. Z drugiej strony można spojrzeć na film nie jako mówiący "o czymś", lecz "w jaki sposób". Ten drugi wydaje mi się znacznie bardziej absorbujący. Nie jest ograniczony formułą, wedle której za filmem zawsze stać musi ktoś z fashion world. Za film modowy uznać możemy wówczas teledysk lub ruchomy obraz wyświetlany na srebrnym ekranie. "Jego możliwości znaczeniowe są o tyle bogatsze i różnorodniejsze od możliwości języków sztuk tradycyjnych, że należy rozpatrywać go osobno, jako jedyną formę ekspresji, która może naprawdę rywalizować z językiem mówionym..." - mówił o filmie André Bazin. Słowa francuskiego krytyka i teoretyka kina wydają się niezwykle aktualne, także wtedy, gdy spojrzymy przez nie na film modowy. Warto przekonać się o tym na własnej skórze. Dlatego też inauguruję cykl "Make it move!", w którym pojawią się subiektywnie wybrane okazy filmu mody. Przecinam wstęgę. Światło, kamera, akcja!



DAPHNE'S WINDOW (2011) by Brennan Stasiewicz
Krótki film przedstawiający sylwetkę Daphne Guinness - spadkobierczyni majątku rodziny Guinnessów, inspiracji wielu projektantów, wizjonerki, mecenaski, kolekcjonerki modowych artefaktów. Daphne zawsze zadziwia - poczuciem smaku, inteligencją, dystansem do agresywnego świata mody. Brennan Stasiewicz za punkt wyjścia dla tego krótkiego metrażu obrał performance/instalację Daphne Guinnes w jednej z witryn nowojorskiego domu handlowego Barneys. Wkracza w sfery, które odzwierciedlają charakter współczesnej nam ikony stylu. Przeplata subtelność surowością, wielki świat domowym zaciszem. Nie pozbawionym znaczenia jest fakt, że Daphne była jedną z najwierniejszych klientek, a właściwie bliską przyjaciółką Alexandra McQueena. Skrajności, którymi operował projektant nie są obce Brytyjce, o czym sama mówi.




f.

fot. Hiroshi Sugimoto

piątek, 18 listopada 2011

My wardrobe. My rules. My pleasure.

Boom! Aligatory, palmy nad różową plażą, barokowe woluty, zielono-błękitne lamparcie centki, czarna skóra ze złoconymi dżetami, wachlarze i wiosenne kwiaty jak z japońskiego Genji monogatari emaki zebrane w ramach jednego ładunku eksplodowały z tą samą siłą rozsiane po świecie tego samego dnia. Gdy jakiś czas temu obwieszczono, że H&M za sojusznika obrał sobie dom mody Versace, każdy mógł już przewidzieć, że szykuje się nie lada widowisko.
Specjalną kolekcję Donatelli dla szwedzkiego koncernu traktować można jako asumpt do badań parasocjologicznych. Sprawa jest bardziej złożona niż bezsensowne określanie gustów, ale od upodobań wychodząca. Pojawienie się haseł "kicz" i "tandeta" w opiniach pod opublikowanymi zdjęciami kolekcji nie dziwi. Nie powinna zatem dziwić  też konsternacja klientów H&M stojących przed podjęciem decyzji: "kupić, czy nie?". Versace to piętno. Gdy raz już odciśniesz stempel głowy Meduzy na koszulce (oryginalnej czy wersji rusko-wietnamskiej), pozbycie się stygmatu nie jest takie łatwe, bowiem Versace liczy na to, że oddasz mu się w pełni. Versace to nienaturalność, przepych, elegancja podszyta wyuzdaniem. Sensualność wyrażona złotymi aplikacjami, epileptyczną kolorystyką i ornamentyką. Estetyka w swojej niejednorodności bardzo hermetyczna. Versace posługuje się łatwym językiem. Komunikat trafia do wszystkich. Mówi o bogactwie prostymi znakami i za nic ma truizmy, że nie wszystko złoto, co się świeci.
Z zamiarem przyjrzenia sie z bliska rzeczywistym ubraniom, ale też reakcjom kupujących, po wypiciu kawy bladym świtem poszedłem do salonu H&M w Starym Browarze. Obserwacja pierwsza: z wyrytym w pamięci obrazem szarży z czasów Lanvin, tłum zamknięty między barierkami wydał się mniejszy niż w ubiegłym roku... Obserwacja druga: mężczyźni wychodzący z działu dla kobiet z dziesięcioma torbami zakupów to: a) zabiegający o względy ich ukochanych, b) allegrowicze pretendujący do statystyk na łamach Forbes, c) cross-dresserzy... Obserwacja trzecia: poduszki projektu Donatelli nie tylko przyjemne w dotyku ale i dla oka... Obserwacja czwarta: ramoneski, legginsy biły rekordy popularności wśród pań, a czarne high-topsy wśród panów.
A ja? Może udało mi się nie zaprzedać duszy Versace. Hipnotyczny biało-czarny nadruk na koszulce zasilił moją kolekcję t-shirtów. Kupiony może nie dlatego, że to Versace, ale dlatego, że skojarzył się ze starym dobrym Pugh.
I każdy może odpowiedzieć Donatelli: My wardrobe. My rules. My pleasure.
f.

czwartek, 6 października 2011

ARTEON: Mezalians? O związku mody z muzeum


W październikowym numerze magazynu Arteon, odnaleźć można mój artykuł o Alexandrze McQueenie. Polecam także tekst Katarzyny Boratyn: "Sztuka na wybiegu. Fondazione Prada".

fragment:
Mezalians? O związku mody z muzeum
Projekty Alexandra McQueena w the Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku
Wojciech Delikta
 O ile o wystawie jako sukcesie lub triumfie instytucji krzyczały najbardziej prestiżowe tytuły, jak „The Guardian”, „The New York Times” czy „Vogue”, o tyle mezalians poważnego muzeum z kapryśną i nierzadko kontrowersyjną modą przemilczano. A jeśli mezaliansu nie było wcale? 
Można odnieść wrażenie, że od 1965 roku, kiedy Yves Saint Laurent zaprezentował światu mondrianowską kompozycję w postaci dżersejowej sukienki, debata nad związkami sztuki i mody nabrała rozpędu. Formułowanie stale nowych odpowiedzi na pytanie „czy moda jest sztuką?” stało się katorżniczym zadaniem, a w dodatku pozbawionym sensu. Już samo stawianie pytania umiejscawia modę w unerwionej sieci, spajającej najróżniejsze dziedziny działalności artystycznej i umożliwiającej ich interferencję. Obecność w tej sieci postaci, a raczej mitu Alexandra McQueena nie pozostaje bez znaczenia. Właśnie on najlepiej ucieleśniał surowy przykaz Yves Saint Laurenta, wedle którego moda wymaga kreatywności artysty, by zaistnieć.

Artykuł dostępny w wydaniu drukowanym (numery archiwalne można zamawiać na stronie magazynu Arteon - link)


f.
fot. the MET

czwartek, 29 września 2011

STAGE FASHION MAGAZINE




Dziś wyjątkowy dzień. Dwudziestego dziewiątego września na światło dzienne wyszedł STAGE FASHION MAGAZINE - nowy magazyn on-line. Czasopismo, które ukazywać się będzie co miesiąc, powstało z inicjatywy dwóch Polaków mieszkających i działających w Paryżu - Rafała Korczyńskiego i Mikołaja Sokołowskiego. SFM skrystalizowało się z umiłowania do prostoty i prymarnych form, z potrzeby świeżego spojrzenia na minimalizm w jego różnorodnych postaciach.
Czytelnicy znajdą w nim filmy modowe, sesje zdjęciowe, projekty artystyczne, wywiady, wiersze i eseje, nad którymi pracuje międzynarodowy zespół fotografów, stylistów i dziennikarzy. Teksty publikowane będą w języku angielskim oraz francuskim.
STAGE FASHION MAGAZINE to także specjalny projekt wydawniczy, bowiem raz w roku rozszerzona, kompleksowa wersja magazynu zostanie opublikowana w formie papierowej i dostępna w wybranych księgarniach, galeriach, butikach i concept store'ach w Paryżu, Londynie, Mediolanie, Tokio i Nowym Jorku.
Już teraz polecam wszystkim pilotażowy Issue N°0, w którym Matthieu Brendon-Huger staje się twarzą SFM, Michał Martychowiec odpowiada na pytania Rafała Korczyńskiego, a Lawrence Aboucaya tłumaczy dlaczego jej paryska future cuisine bazuje na kiełkach.
A już niebawem pojawi się mój artykuł o Rafie Simonsie.


STAGE FASHION MAGAZINE was born of a dream of simple, primary shape.
STAGE FASHION MAGAZINE is the first online magazine focusing on presentation and analysis of fashion – minimalist, pure, extreme and future – as a way of life.
The reader thus receives top-quality editorial content including video, photography, interviews, esseys and poetry - all produced by an international team of photographers, stylists, artists and journalists 
STAGE FASHION MAGAZINE targets readers who are sensitive to absolute beauty and have sophisticated needs in regard to quality and aesthetics; people who seek tranquillity and silence in word and image.
STAGE FASHION MAGAZINE is an independent monthly based in Paris. Founded and produced by Rafal Korczynski and Mikolaj Sokolowski, the magazine features articles in English and French
Soon one of the issues is going to involve my article, in which Raf Simons and Rad Hourani form a vision of a new man.
Once a year, an expanded, comprehensive version of STAGE FASHION MAGAZINE will be published.
This special edition, called BACKSTAGE FASHION MAGAZINE, will be available in selected bookshops, galleries, boutiques and concept stores in Paris, London, Milan, Tokyo and New York.


Enjoy!

f.
fot. SFM

sobota, 20 sierpnia 2011

● ▲ ■

Jedni zbierają buty, inni biżuterię lub perfumy. Ja kolekcjonuję t-shirty.
I choć szafa mieści juz kilkaset eksponatów, ciągle jest ich za mało.
Z odsieczą przychodzi, doskonały w swojej prostocie, brytyjski brand LONG. Zdaje się, że Gareth Emmett i Rhys Dawney - projektanci LONG, rzucili rękawicę bezsensownym nadrukom, markowym logom z cekinów i epileptycznym wzorom. Na ich koszulkach pojawiają się geometryczne figury, ascetyczne piktogramy, które przez zwiększony wolumen nabierają siły i wyrazistości. Ich znaczenie jest z góry określone, nie ma go wcale lub krystalizuje się dzięki wyobraźni noszącego. LONG żywi się specyficzną estetyką - elektryzującą, głośną, pogańską, podziemną. 
f.

 
photo: longclothing.com

Hype of the week

wtorek, 10 maja 2011

Fashion Week Poland 2011

Kiedy cała Warszawa wybiera się do Łodzi na Fashion Week, ja zmuszony jestem jechać do niemal pustej stolicy. Dobrze, że ten modowy event ma dwie odsłony w roku. A jeśli nie pojawię się na jesiennej edycji, to niech mnie ziemia pochłonie.
Z pomocą przyszła technika, a właściwie organizatorzy łódzkiego tygodnia mody, dzięki którym mogłem na bieżąco online śledzić to, co działo się na catwalkach. Słowa uznania dla:

MONIKA PTASZEK - Ptaszek for Men
Doskonale pamiętam jej kolekcję prezentowaną w październiku 2010. Pokaz wprawiający w osłupienie i przewracający trzewia. Liczyłem na hardcore i hardcore dostałem. Zacznę od muzyki. Owacje należą się Mikołajowi za dj-ski set. Metaliczne dźwięki i akcent z Björk na początku... Projekty Ptaszek, szczególnie białe, przypominały japońskich poławiaczy pereł - ama divers. Motyw sieci, lekkie tkaniny, różnorodne drapowania, skalnoszare aplikacje. Wytrawna kolekcja.

FILIP ROTH
Rocznik 85. Projektant mody i twórca instalacji wizualnych. Jedna z najciekawszych postaci Off Out of Schedule - ever. Laborant-eksperymentator designu. Ubrania, które wydają się być sztucznie modyfikowanymi organizmami hodowanymi w white cube'ie trafiają na wybieg w ciemnej, rozkładającej się fabrycznej hali. Sterylnie ubrane postacie stają się dla widowni ekranami, na których pokazywane są projekty Rotha. Obok nich, modele i modelki w płaszczach-kokonach, błękitnych kurtkach, opalizujących bluzach, na koturnach z wysokim językiem. Do tego lakierowane białe i różowe torby. A wszystko to w najlepszych proporcjach.
NENUKKO - Darkness requires white spots
Przeglądając uliczną modę z Helsinek nietrudno dostrzec inspiracje płynące z Japonii. Popularne są buty wzorowane na Tabi (dwupalczaste) i cały styl a'la ninja. Nenukko połączyło skojarzenia. Ze Skandynawii wybrało folkowe wzory (rozety, renifery) i oversize'owe dzianiny, z Japonii geometryczne cięcia, chodaki Geta, szarości, umiar oraz... pandy (płaszcz w pandowy deseń). Nenukko rośnie w siłę.

ZUO CORP.
Czyli duet Bartek Michalec i Dagmara Rosa. Przez kilka ostatnich miesięcy było o nich głośno wszędzie. W telewizji objaśniali tekstylne konstrukcje, a modowe magazyny opiewały ich warszawski pop-up shop. Zasłynęli z niemal bezszwowego krawiectwa, monochromatyzmu, unisexu i "humanitarnych" cen. W Łodzi zaprezentowali kolekcję damską. Naczelną inspiracją, wedle słów męskiej połowy duetu ZUO Corp., była Edith Bouvier Beale - bohaterka Gray Gardens, stąd nakrycia głowy. Dominowała grafitowa paleta barw (przełamana ognistopomarańczową kreską, podkreślającą talię). Zastanawia zdecydowanie niepurystyczny print z motywem palca... mnie nie przekonał (tak jak nie przekonują mnie inne rysunki Kuty). Niemniej, ZUO Corp. znamionuje profesjonalizm i jakość. 
f.

(źródło zdjęć: fanpages projektantów Facebook / zdj. ZUO Corp. Magnifique studio.com)

sobota, 26 marca 2011

Maria Stuarda

 Fotograf na Kruczej miał takie zdarzenie: pewnego wieczora przychodzi do niego kobieta, która chce portretu, ale nie ma głowy. Fotograf próbuje światłem wydobyć kontur jej twarzy, ale zagląda tylko obiektywem w mrok. Nie zapamiętał jej, no bo jak, no i dokąd może pójść kobieta, która straciła głowę?

Tymi słowami Kasia Nosowska zaprasza do Teatru Wielkiego w Poznaniu na Marię Stuardę - operę w dwóch aktach do libretta Giuseppe Bardariego na podstawie sztuki Schillera.
Z operą - w jakiejkolwiek postaci: buffa, seria czy semiseria - znam się nader słabo, dlatego też nie o niej będzie mowa. Mijając neoklasycystyczny gmach poznańskiego Teatru Wielkiego, dostrzegłem plakat Marii Stuardy. Enigmatyczna postać w ciemnogranatowej, niemal czarnej zdekonstruowanej sukni, mimo całkowicie zasłoniętej twarzy zdaje się spoglądać na przechodniów - także i na mnie. Lekko pochylona, wsparta na białej tafli stołu lub balustrady nie jest pozbawiona sił, lecz władcza. Przy bliższym spojrzeniu okazuje się, że sukno spowijające głowę nie podoła ukryć wyrazistego grymasu twarzy. Doskonale widoczne stają się zmarszczone brwi i agresywnie otwarte w krzyku usta. Wyśmienicie zakomponowana fotografia przykuła moją uwagę nie tylko ze względu na swoją warstwę wizualną, ale także na modowe skojarzenia. Zasłonięte oblicze i szerokie ramiona to sygnatura Maison Martin Margiela (fot. u góry). Istnieje także znacząca różnica między postacią z plakatu, a modelką Margieli. Ta ostatnia podporządkowała się osobliwym zasadom panującym w tym parysko-antwerpskim domu mody: anonimowości, puryzmu emocjonalnego, czystej nobliwości. Maria Stuarda nie jest anonimowa. Zdaje się przedrzeć przez maskę, a nawet dalej - przez medium samego plakatu; dać o sobie znać, wykrzyczeć tragiczną historię swojego życia uwieńczoną dekapitacją.
Autorkami tego i innych plakatów promujących spektakle w ramach Roku Kobiet (m.in. Maddalena, The Fairy Queen, Tosca) są Magda Wunsche i Agnieszka Samsel - znakomite fotografki współpracujące z takimi tytuałmi jak Exklusiv, Twój Styl, Wallpaper i K Mag. Wysublimowane stylizacje, przemyślane kadry, doskonała gra światłem - to elementy składowe ich stylu. Poniżej inne prace Wunsche&Samsel, a najbliższa inscenizacja Marii Stuardy
31 marca.
f.

wtorek, 15 marca 2011

Celebrating diversity

Jak połączyć postać świętego Marcina z modą? Można przywołać pewien motyw z jego hagiografii, kiedy podzielił się płaszczem z zziębniętym żebrakiem. Można też przypomnieć sobie pewną znaną szkołę designu w Londynie, której święty Marcin jest patronem. W Central Saint Martins zaprezentowało swoje kolekcje dwudziestu jeden młodych projektantów. Many men, many minds - każda kolekcja inna od poprzedniej, każda niosąca pewną historię, pewną atmosferę i dużo nadziei. Wybrałem kilka.

Rejina Pyo - między pogaństwem a wschodnią filozofią; wyraźne barwy z wyraźną granicą.

Pier Wu - unowocześnione japońskie samue lub shitagi z odrobiną stylu Rada Hourani. Mogłoby spodobać się Monice Ptaszek.

William Hendry - laserowe cięcia, czernie i szarości akcentowane oranżem - prostota, wygoda i funkcjonalność.

Shaun Samson - bardzo interesujący fason w męskim wydaniu, szkocki tartan, szkocka krata, efektowny oversize.

Bethan Silverwood - tulipanowy krój wśród płaszczy to rzadkość, wszelkie obłości ciemnej materii łamane grafami.

Sasu Kauppi - jak zwykł rapować Mos Def: Cuz it's the B-the-R-the-O-the-O-K-L-Y-N is the place where I stay, The B-the-R-the-O-the-O-K Best in the world and all USA
 f.

sobota, 19 lutego 2011

Presseschau 2

Gdy Vogue kreśli na papierze słowa Spring i Summer powinno to działać jak zaklęcie. Nic z tego. Zamiast wiosny ciąg dalszy biegu z przeszkodami w postaci hałd śniegu, zaparowanych okularów po wejściu do dusznych kawiarni i nadwyrężania wątroby grzańcami wszelkiej maści. Styczniowy Vogue Deutsch wzbogacono o specjalny dodatek Frühjahr/Sommer, którego okładka, jakkolwiek udana, nie bardzo kojarzy się z tymi porami roku. Co innego wnętrze.

Barwny splendor
Zimą brakuje kolorów. To truizm. Brakuje go nawet takim miłośnikom antykolorów jak ja. Ale barwami można manipulować na setki sposobów stosownie do upodobań. Niemiecka redakcja podaje trzy receptury. Pierwsza: zakryć się "obficie, od stóp do głów" za manierycznie ściśniętymi kwiecistymi wzorami. Otyłe piwonie, emerytowane róże czy rachityczne irysy, jak arabeska, szczelnie wypełniają tkaniny kreacji Rochas, Louis Vuitton i Jil Sander. W sezonie wiosenno-letnim botanika to żadna nowość, raczej potulny konwenans, który mnie nie przekonuje.

Co innego recepta numer dwa, opatrzona zabawnym jawbreakerem: Leuchtende Vergangenheitsbewältigung: die Sixties 2011 (Lśniące rozliczenie się z przeszłością: lata sześćdziesiąte 2011). Ubrania lśniące w kolorach, retrospektywne w kroju. Dalekie od pstrokacizny chwastów. Jeden kolor nie zgwałcony gradientem ani kontrastem. Wśród purystów: Michael Kors, Nina Ricci, Miu Miu i oczywiście Maison Martin Margiela.

Receptura trzecia wg Vogue Detsch: Color-Mix. Wielkie barwne pola kontrastujące ze sobą w wymyślnych kombinacjach. Antyharmonijne połączenia godne lat 90. jak z dzieła Roberta Altmana. Etro, Missoni, Allude zszywają ze sobą pomarańcz i błękit, brąz i limonkową zieleń, a do tego czarna lamówka. Vogue kwituje: Prädikat: meisterklasse! Co kto lubi. Ja dostaję od tego próchnicy.

Von dramatisch bis distinguiert.
Wierni bieli i czerni uskutecznianej przez cały rok mogą spać spokojnie. Duet B&W nigdy z mody nie wychodzi. Po ferii kolorów Dries van Noten, Céline, Rick Owens działają jak Prozac. Najlepszym sprzymierzeńcem zarówno bieli, jak i czerni jest kolor skóry. Nic więcej.

Rozdział między stylem mini a maxi pojawia się co roku. Nie zawsze jednak w ramach jednej kolekcji. Dotychczas na dokonania Prady patrzyłem z przymrużeniem oka, wybierając pojedyncze kreacje (wyjątek stanowi kolekcja fall 2008 - niebywale wyrafinowana). Połączenie prostoty z dekoracyjnością w Prada Spring 2011 udało się znakomicie. Energetyczny oranż, electric blue, pasy (które przez moment wydawały się passé) i proste cięcia zdecydowanie opowiadają się po stronie minimalizmu. Jednak przy bliższym spojrzeniu dostrzegamy barokowe ornamenty, motywy małp i bananów (prawie jak w tradycyjnym singerie), faliste linie obłych okularów i szachownice na obcasach. Humorystycznie jak u Scotta, klasycznie jak u... Prady. Jedna z ciekawszych propozycji na najbliższy, ciepły czas. 


Zima w pełni. Wiosna ogłoszona w Vogue istnieje na razie na zdjęciach z wybiegów, a rzekomym przebiśniegom i tak nie wierzę. Rozsiadam się w fotelu i słucham Fédérica Sancheza.

sobota, 5 lutego 2011

Presseschau 1

Post dedykuję wszystkim miłośnikom prasy - tym, którzy kupują ją dla tekstów, fotografii czy typografii i tym, którzy zachwycają się samym zapachem papieru. Tych ostatnich proszę o wyjaśnienie, dlaczego K Mag tak cuchnie, że zanim zabiorę się do lektury muszę wystawić go za okno. 

W Berlinie kupić można ubrania Wunderkind,spotkać Chrisa Cornera, napchać się Carrywurstami i wychylić kilka kieliszków w CSA Bar. Można też zaopatrzyć się w, w większości przypadków, wyśmienitą prasę. Z braku czasu sięgnąłem po klasyk - Vogue Deutsch, zagadkowy Sleek i Kinki, który do złudzenia skojarzył mi się z pewnym polskim magazynem.

Do Martini - Sleek
Art & Fashion - taki zakres tematyczny podejmuje opasły Sleek. Nie będę perorować, że słowo na "A" i na "F" są dla mnie często tożsame. Redakcja doskonale krystalizuje ten pogląd na łamach swojego dwujęzycznego kawartalnika. Na pierwszy rzut oka nie widać gdzie jest dział mody, a gdzie sztuki. Wymyślne sesje zdjęciowe mieszają się z wyuzdanymi i subtelnymi grafikami, wizerunkami miejsc, rzeźb i ludzi. Każdy numer opatrzony jest tematem przewodnim zawartym w dwóch przeciwieństwach. Ten, który leży teraz przede mną (Winter 2010/11 - tu pdf) kręci się wokół słów hard i soft. Fotograf Thomas Lohr i set designerka Georgina Pragnell połączyli te dwa pierwiastki. Do sesji zatytułowanej Wooligan użyli ostrych kontrastów barw, miękkich materiałów i marek z różnych, często dalekich od siebie półek. Margiela, Marni, Van Beirendonck, Ferré współgrają z Nike, Umbro, Sefton, Mint Vintage. Gra stylu sportowego z dandy, męskiego (chłopięcego) z androgynicznym. Ekstrawagancja belgijskich i włoskich mistrzów gdzieś zniknęła. Kto by się spodziewał, że Margiela to czarne spodnie z czerwonym pasem, a biały gruby knit jumper to Ferré. Równie dobrze mogłaby być to Zara czy American Apparel. I w tym sęk. Cała oryginalność sprowadza się do kombinacji "interlabelowej", barwnej, tekstylnej i do tych rzeźbiarskich ringów ściskających i duszących. Może żadna to nowość w modowym wytwórstwie, może i kompozycja nie należy do topowych, ale wzroku nie psuje. Mi daje dużo wizualnej przyjemności.

Silniejszą dawką barw, prawie tak psychodeliczną jak obrazy Jules'a Olitskiego, biją w siatkówkę fotografie Stefana Heinrichsa. Die Hard to konfrontacja dwóch osobników Red i Blue ucharakteryzowanych na electrorugbystów. Pochodne Adidasa: SLVR i Y-3, Fred Perry i Porsche Design energetyzują całą sesję. Dwa pierwsze marki kruszą stereotyp trójpasiastego brandu. Choć dostępne w Polsce (SLVR w Złotych Tarasach; Y-3 do nie dawna w store'ach Serka - obecnie klapa) nie cieszą się taką popularnością jak za granicą. Może to truizm, ale warto przypomnieć, że Y-3 to dziecko Yohji Yamamoto - guru minimalistów. Taki streetwar miło byłoby zobaczyć na rodzimych ulicach.
 

Harder better faster stronger powtarzane jak mantra kojarzą się bezsprzecznie z Daft Punk. Słowa z ich utworu pasowałyby bardziej jako słowna ilustracja poprzedniej sesji, zostały jednak użyte w kontekście zdjęć Markusa Pritzi. Tym razem stroniące od casual wear lateksowe body Margieli i skórzane naramienniki Hermès. Przy swej elastyczności wydają się ograniczać ciało, zamieniać soft w hard.

Idąc tropem muzycznych tekstów w oczy wpada tytuł Soft Pink Truth. Hasło, które należałoby łączyć z Drew Danielem (połówką duetu Matmos) użyte zostało wobec prac Aurel Schmidt - kanadyjskiej artystki związanej z Nowym Jorkiem i Los Angeles. At first sight, Aurel Schmidt's fantasies look sweet and innocent, almost like children's drawings. Only upon closer scrutiny do they reveal a dark abyss filled with filth and anxiety - nic dodać nic ująć. Od Soft Pink Truth do prac Schmidt nie jest wcale daleko. Oboje czerpią garściami z tego, co spodobałoby się w queerowym środowisku (nie deprecjonując heteryków). Infantylne motylki i kwiatki, pastelowe kolory, insekty, puszki Budweisera, pety, condomy Trojan, a nawet telefon BlackBerry budują manierystyczne kompozycje. Genitalia, w pełnej krasie, jawią się jak wyrafinowane florystyczne bukiety, a niedopałki Marlboro kreślą kontur postaci. Autorka tekstu Ana Finel Honigman konfrontuje Schmidt z takimi artystkami jak Judy Chicago, Carole Schneemann, Valie Export i ich pojmowaniu seksualności - niekiedy bardzo złożonemu. Schmidt stawia sprawę jasno: I just draw the things in my life and the things I think about. And I think a lot about smoking and my pussy... Wielbicielom kampu się spodoba.


Choć w Sleeku dopatrzyłem się jeszcze wielu ciekawych zjawisk nie mam sumienia męczyć dalej. Powiem krótko: magazyn jest genialny, świeży, inspirujący, miły w dotyku. Kosztuje niecałe 10€. Dostępny jest także w Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, w krajach Beneluksu, Danii i USA. Na polskim gruncie rozprowadza go kiosk24.

next time: Vogue Deutsch

f.

piątek, 21 stycznia 2011

Verloren in Berlin

Zatracony w pracy nie mam chwili by postować. To co hype i to co fucked up, czyli ups and downs niemieckiej prasy (Sleek, Vogue Deutschland, Kinki). Wkrótce przegląd.
f.

sobota, 8 stycznia 2011

To Whom It May Concern

Koncerty to dla wielu chleb powszedni. Jedni siedzą sztywno w filharmonijnych fotelach, inni uskuteczniają mosh, zwracając większą uwagę na rytm łamanych kości niż perkusji, jeszcze inni rachitycznie podrygują w takt głową, skupiając wszelkie emocje na schowanej za ray-banami twarzy. Ale czy komuś zdarzyło się uczestniczyć w koncercie urządzonym w lesie, w nocy i być jedynym widzem? Takie widowisko sprawiła pewnemu młodemu berlińczykowi Jonna Lee, a właściwie iamamiwhoami, o której pisałem w jednym z postów.
Mniej więcej w połowie września ta szwedzka artystka rozpoczęła poszukiwania jednego śmiałka, który weźmie udział w jej tajemniczym koncercie. Wyboru dokonała między innymi na podstawie odpowiedzi na pytania: potrafisz tańczyć? czy cierpisz na jakąś chorobę skóry? masz jakieś fobie? Szesnastego listopada, późną nocą na stronie zatytułowanej To Whom It May Concern został wyemitowany ponadgodzinny koncert iamamiwhoami. W rzeczywistości był to koncert, teatr, happening i environment w jednym. Projekt totalny, Gesamtkunstwerk przepełniony leśną, pogańską mistyką, mrocznymi postaciami i efemeryczną atmosferą, której nie powstydziłby się twórca Snu nocy letniej. Jonna Lee oprowadza swojego berlińskiego gościa między drzewami, prowadzi go nad bagna, wykonując nowe aranżacje t, o czy u-2. Zafoliowane volvo, biały skafander z truskawkami, koloratka, kartonowe pudła i wieloryb - motywy, które pojawiały się dotąd w pojedynczych krótkich metrażach, teraz wystąpiły obok siebie, budując oniryczną mitologię iamamiwhoami. Mimo drobiazgowo przemyślanego scenariusza crew Jonny Lee nie pozwala nam zapomnieć, że jest to koncert, nie film. Wkradający się niekiedy w kadr mikrofon dźwiękowca, widoczni w tle spece efektów specjalnych czy brak synchronizacji w pochodzie czarnych postaci w białych slipach zdradzają amatorskie podejście do sprawy, co jednak nie umniejsza walorów estetycznych całego przedsięwzięcia. Te drobne wpadki nadają quazi-symbolicznej poetyce dozę komizmu, nonszalancji i pozwalają zachować dystans wobec niektórych scen (np. zamknięcie chłopaka w kartonowej trumnie i spalenie na stosie).
Iamamiwhoami to jeden z najciekawszych projektów muzyczno-wizualnych minionego roku. Nadal brak jakichkolwiek informacji związanych z płytą lub koncertem - tym tradycyjnym. Chociaż To Whom It May Concern wydaje się być punktem kulminacyjnym nie tracę nadziei na dalsze projekty.
f.