wtorek, 23 listopada 2010

I want Lanvin not flowers!

Do biegu, gotowi, start! O ósmej rano poznański H&M otworzył podwoje dla lanvinowych skrytożerców. Kolejna kolaboracja szwedzkiej sieciówki z wysokiej klasy projektantem trafiła dziś do dwustu sklepów na całym świecie (w tym do sześciu w Polsce). Stary Browar - stary tylko z nazwy, doskonale orientuje się w nowościach, przyjmując Lanvin pod swoje skrzydła. Poznańscy fashion-victims rozgrabili większość kolekcji w bardzo krótkim czasie, bowiem spódnice z fałdą i fioletowe sukienki z drapowaniem na ramieniu zniknęły z pola widzenia, a męskie okulary przeciwsłoneczne wyprzedano w 10 minut (sic!) tuż po otwarciu sklepu. Co pozostało? Najwyraźniej poznaniankom nie przypadły do gustu (lub portfela) sztuczne futra i 'szyfonowe' suknie, które szczelnie wypełniały wieszaki jeszcze grubo po godzinie 18. W dziale męskim (zdecydowanie skromniej urządzonym) czekały na nabywców cardigany. Czy się doczekały? - wątpię, bo z metką "Lanvin" czy bez, wyglądały bardzo H&M-owo.
Gdy na początku listopada ukazał się lookbook całej kolekcji, wpadła mi w oko, wyróżniająca się, bo jedyna żółta sukienka z falbaną okalającą dekolt. Bardzo Lanvin.Złapałem ją bez namysłu i wbiłem na przyjaciółkę, natarczywie wypytując "i jak?" przed drzwiami przymierzalni. 
Czy idea wprzęgnięcia H&M w świat wysokiej mody jakiej trzymali się kurczowo Alber Elbaz i Lucas Ossendrijver wypaliła? To kwestia dyskusyjna. Dobre jest to, że Lanvin przerwał na moment marazm H&M.

f. 

wtorek, 16 listopada 2010

Fashion Week Poland, part 2

Początek drugiego dnia łódzkiego Fashion Week spędziłem na lawirowaniu między budynkami fabryki Scheiblera, otrzepując co chwilę kurz z czarnych spodni. Obdrapane mury, gruz i ów kurz towarzyszyły pokazowi Maldorora (Grzegorza Matląga), a dokładnie jego wersjom Marii Magdaleny. Kolekcja inspirowana "świętą dziwką" opiera się na dychotomiach: dekonstrukcji i kreacji, cnotliwej pruderii i ekshibicjonistycznej grzeszności. Maldoror, jak polski Jack the Ripper, rozpruwa i tnie z premedytacją, by za chwilę tekstylne trupy złożyć w ciekawe kompozycje - i tak na przykład stare skórzane kurtki zmieniają się w spódnice. W całym tym rżnięciu jest odrobina mistyki. Materia nie ginie, zmienia tylko swoją postać - jak w buddyjskiej przypowieści: jeśli stłuczesz filiżankę z herbatą, filiżanka nie będzie już filiżanką, ale herbata pozostanie herbatą.
Równie eteryczny charakter miały niektóre projekty Maldorora. Białe peleryny, tuniki i sukienki lżejsze od powietrza w równym stopniu zasłaniały, co odsłaniały ciała modelek. Podobnie działała koronka. Uwagę zwracały także buty holenderskiego brandu United Nude inspirowane meblami słynnego duetu Charles & Ray Eames. 

Po pochodzie Marii Magdalen w takt Wicked Game Isaaka i ukłonie Maldorora goście rozpierzchli się po okolicznych budynkach, gdzie trwał wówczas Łódź Design. Część z nich już szukała miejsca w dawnej elektrowni (przestrzeni westchnień historyków sztuki), by z odpowiedniej perspektywy przyjrzeć się kolekcji Marcina Podsiadło.
Zwycięzca siódmej edycji Off Fashion powinien jak najszybciej otworzyć kilka butików, dając do zrozumienia, że ciekawe hoodie można kupić nie tylko w sieciówkach. Zaprezentowana kolekcja, jeśli umocni swoją pozycję, powinna konkurować z brandem Dark Shadow
(właśc. DRKSHDW) Ricka Owensa. Czerń, biel, szarość, mat i połysk. Ciekawie jak na początek kariery. Trzeba obserwować co dalej.

Mroki kolekcji Maldorora i Podsiadło w mig rozproszyła Martyna Czerwińska - założycielka marki Mysikrólik - kicając z Alibabkami i głosząc hasło: "Romperize yourself!". Ja na to: no, thanks! Początkowo było zabawnie, potem jakiś niesmak pozostał. Kombinezony? Po stokroć ciekawsze prezentowała kilka godzin później Agnieszka Maciejak. Lepszym miejscem dla Mysikrólika byłby showroom niż Scheiblerowska elektrownia, z której, trochę zbity z pantałyku, czym prędzej wykicałem.

Moda zmienia się jak w kalejdoskopie. Wiedział o tym Roland Barthes i Coco Chanel, wiedziała także Agnieszka Maciejak, dla której kalejdoskop był główną inspiracją. Ostatnimi czasy w modzie modne stały się filmy. McQueen tuż przed śmiercią poprzedził pokaz filmem prezentującym Raquel Zimmermann w czułych objęciach gadów. Pugh posunął się dalej, bowiem zamiast pokazu urządził gościom filmowy seans. Na łódzkiej Alei Projektantów zgasły światła. Na telebimie i nad głowami widowni ukazał się krótki metraż w reżyserii Maciejak. Srebrzyste kombinezony i czerwone legginsy, niczym ze smoczej łuski, z ekranu zawędrowały na wybieg. Kobieco i drapieżnie. Ciekawe kroje modelujące sylwetkę. Kolekcja udana, choć przez niektórych krytykowana za brak spójności. No bo jak to jest w kalejdoskopie? Czy to, co widzimy to chaos czy porządek?


Dla gangstera z Toskanii zawsze wszystko jest w najlepszym porządku. Może nonszalancko przechadzać się ulicami w błękitnych marynarkach i luźnych jeansach, maltretując w zębach wykałaczkę (pozdrowienia dla Louisa Michel). Tak prezentowała się kolekcja Natashy Pavluchenko - na backstage'u zdenerwowanej, ale nieustannie uśmiechniętej projektantki. 
 Aleja Projektantów trzymała fason, jednak tego dnia bezapelacyjnie wygrał mroczny Off Out of Schedule.

PS. chciałbym podziękować serdecznie Annie Grabowskiej, Ewie Żmudzie-Jankowskiej, Louisowi Michel za przemiłe towarzystwo. See u soon!

f.

Thorbjørn Uldam


wybaczcie słabą jakość

wtorek, 26 października 2010

Fashion Week Poland, part 1

Fashion Week Poland w Łodzi może przysporzyć wielu dolegliwości zdrowotnych - począwszy od uszkodzenia wzroku na tachykardii i bradykardii skończywszy. Oczywiście ktoś powie, że Łódź to nie Paryż ani Mediolan. Racja. Jednak w "tekstylnym mieście" przydarzyły się momenty godne zachodniej branży modowej.
Zaproszony przez redakcję ELLE (którą pozdrawiam), spontanicznie spakowałem walizkę i wsiadłem do pociągu. W piątkowym harmonogramie łódzkiej imprezy zaznaczyłem sobie kilka pokazów, których ominąć nie mogłem. Z wielką niecierpliwością czekałem na prezentację kolekcji Thornbjørna Uldama. Na szczęście Uldam miał ciekawy support w postaci Moniki Ptaszek. Ptaszek, z pochodzenia łodzianka, jest absolwentką krakowskiej Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru. Krótka nota o projektantce przygotowana przez organizatorów Fashion Week głosiła: "każdą kolejną kolekcję projektuje w rytm bliżej niesprecyzowanej muzyki". Pokazowi Ptaszek for Men towarzyszyła jak najbardziej sprecyzowana ścieżka dźwiękowa. Zapętlony jazgot Stress francuskiej formacji Justice, niczym wiertarka udarowa, zatrząsł wybiegiem, a z sekundy na sekundę było coraz mocniej. Dodatkowych drgań dostarczali rytmicznie kroczący modele obuci w sztyblety i w coś na kształt południowoamerykańskich skórzano-filcowych ataderos pozbawionych podeszew. Nietypowe buty nie odciągnęły uwagi od całej reszty. Spodnie z podwyższonym stanem, poszarpane t-shirty, wąsko krojone kamizelki, asymetrycznie zapinane koszule, szerokie bermudy, bluzy oversized. Znakomita większość znalazłaby godne miejsce w mojej garderobie, bowiem oprócz ciekawego kroju i materiału odpowiada kolorystycznie. Czerń, granat, ultramaryna. Pojawił się też modny ostatnimi czasy musztardowy. Jednobarwne płachty materiału wzbogacały zmyślnie zakomponowane dżety i cekiny. Udany pokaz, ubrania z kategorii "must have" (przynajmniej dla mnie).




Recenzji kolekcji Jemioła, który prezentował się po Monice Ptaszek, się nie podejmę. Po stokroć lepiej zrobią to za mnie głównodowodzące portale modowe. Nie należę do miłośników twórczości Jemioła, aczkolwiek doceniam jego zabawę formą. Kształtowanie tej samej materii na wiele sposobów świadczy o pomysłowości projektanta, jednak prowadzi często do kopiowania samego siebie, a w końcu nudy. Jemioł projektował m.in. kreacje dla uczestniczek tegorocznego balu debiutantów w Warszawie i wiem skądinąd, że były mdłe i w dodatku słabej jakości. Taśmowa produkcja nie służy projektantom (przynajmniej nie wszystkim). Kolekcja prezentowana na Fashion Week była poprawna, ale mnie nie urzekła. Ja potrzebuję krwi i kości.
Doczekałem się. Już za chwilę na wybiegu, tuż przed moim nosem ukazać się miał Thorbjørn Uldam. Absolwent prestiżowej Akademii Sztuk Pięknych w Antwerpii zdobywał wiedzę i doskonalił warsztat pod okiem mocarnego Waltera Van Beirendoncka. Szkoła nie stawia żadnych granic w akcie tworzenia, nawet w dowolnym punkcie procesu projektowania pobudza oryginalność – oznajmił w pewnym wywiadzie Uldam. Ten duński projektant, podobnie jak jego starsi koledzy (Martin Margiela, Dries van Noten czy Kris van Assche), doskonale łączy sztukę z designem (chwilowo uznajmy ich separację) – i to na światowym poziomie. Otwarcie przyznaje, że jego źródłem inspiracji jest mieszanka twórczości takich artystów jak Anthony Goicolea, Damien Hirst, Nan Goldin, Joseph Beuys czy Matthew Barney. Intensywne błękity i cynobry kontrastuje z neutralną bielą, dzianinę ze skórą i filcem, kruchość z niezniszczalnością. Kolekcja jest bardzo spójna. Godne uwagi wydały mi się szczególnie szare luźne spodnie, błękitna kurtka o drapowanym kołnierzu, i oczywiście zamykający pokaz biały sweter przywodzący na myśl kostiumy z fotografii Lucy&Bart. Thornbjørn Uldam daje mężczyznom okazję wyróżnić się na ulicach. I like masculine clothes. I like masculine guys. I don’t mean a massive muscle monster it is more a mental thing. I don’t mean it in a hard sense, a man that is tough and rough, men have feelings too like everybody else. This is the person I have in mind when I design, and I like to make a story embrace him and take him on a journey - te słowa traktować można niejako opozycję do modela van Beirendoncka. Ta podróż, o której wspomina Uldam wiedzie do dziwnego kraju, w którym łączą się ze sobą pierwiastki skandynawskie, belgijskie, japońskie i pewnie wiele innych. Nie mam wątpliwości, że namiastka antwerpskiej kreatywności na polskiej ziemi jest bezcenna i zaowocuje.
koniec części pierwszej
f.

wtorek, 12 października 2010

Fashion Week Poland


mała zmiana planów. najbliższe teksty w następnym tygodniu.
Flex jedzie penetrować rodzimy Fashion Week.

czwartek, 5 sierpnia 2010

Autumnal research


W poszukiwaniu nowej garderoby, która zasiliłaby moją szafę i przygotowałaby mnie na jesień, zrobiłem internetowy research. Wszelkie lookbooki, thesartorialisty i im podobne okazały się niewystarczające. Każdy zorientowany śledczy mody zna te strony, a kto choć raz nie wzorował się na ich bohaterach niech pierwszy rzuci kamień. W sklepach szczątki i kałuże krwi powyprzedażowych. Szukam dalej. Łukasz Czajkowski, którego poczynania w branży krawieckiej obserwuję od początku, ujawnił nową kolekcję swojego brandu FF Czajkowski. Multifunkcjonalne drapowania, szerokie kaptury, bogate kołnierze. Uwagę zwracają spodnie - zmyślny mariaż charakteru streetwear z na wpół militarnymi bryczesami. Łukasz Czajkowski zaprasza do swojej poznańskiej pracowni na Półwiejskiej.

Unisex jest komfortowe i daje duże pole do popisu dla projektantów i ich klientów. Węszę dalej. Na rodzimym podwórku pojawiła się kolejna opcja. W SPOT. - popularnym poznańskim concept store można natknąć się nie tylko na projekty Czajkowskiego, ale od niedawna także na ubrania kolektywu o genialnej nazwie Face of Jesus in my soup. Malarstwo i design - czego chcieć więcej. FOJIMS to Tomasz Partyka - malarz, videoartist, performer, muzyk i projektant, absolwent poznańskiej ASP oraz Katarzyna Pielużek - historyczka sztuki i kostiumografka. Ulica, punk, Dada, brud są bliskie temu co chcieliśmy w projektach zawrzeć - mówią o swojej pracy. Jan Weenix byłby zapewne przerażony faktem, że jego martwy zając ożył i zamiast na płótnie skacze na t-shirtach. Pomysł prosty, wręcz banalny, ale efekt pociągający. Większość projektów FOJIMS to unisex. I tu znowu bluzy oversize, spodnie z obniżonym krokiem (wyróżnione zipem).Dominują spłowiałe, brudne kolory, do tego patchworkowe kroje, wylane farby, interesujące tektury i tekstylia. Dobra karma wróciła do Poznania. Ubrania dostępne są już nie tylko w stołecznym RS1. Gdyby szukać polskiego odpowiednika wybitnego Comme des Garçons, musiałbym wymieszać kilku naszych projektantów, ale Face of Jesus in my soup na pewno znalazłoby się w tej... zupie (choćby ze względu na niebanalną nazwę).

Oversize, unisex, neutralne barwy. Nikt nie czuje się w tych tagach przytulniej niż Clayton Evans twórca marki complexgeometries. Kanadyjczyk studiował w Alberta College of Arts and Design w Calgary. Szybko okazało się, że to ubrania, a nie tradycyjnie pojmowane sztuki piękne są jego domeną. Mało który projektant oddaje materiałowi pełnię władzy. Minimalizm to mało powiedziane. Puryzm - też nie wystarczające. Tkanina broni się sama. Doskonale krojona jak u Ricka Owensa. Wielbicielom szarego hoodie, a więc wygody i utylitaryzmu ubrania complexgeometries od razu przypadną do gustu. Ich zakupienie w Polsce jest właściwie niemożliwe. Najbliższe sklepy oferujące bluzy, szale, szpodnie spod igły Evansa znajdują się w Kopenhadze, Londynie, Rotterdamie, Antwerpii i Barcelonie.
Poszukiwania zakończyłem. Decyzji nie podjąłem... Jeszcze.
f.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Famous anonymity


Co łączy Banksy'ego, Martina Margielę, zespół Gorillaz, Daft Punk, Jonnę Lee i Karin Dreijer Andersson? Zachowanie anonimowości - mniejsze lub większe. Banksy chowa się pod czarnym kapturem, a Margieli nie widziała większość jego pracowników. Ukrywanie wizerunku nie umniejszyło ich popularności. Utwory Heartbeats i Pass This On zespołu The Knife zwróciły uwagę całego świata na szwedzką scenę elektroniczną - jedną z najlepszych. Nożowe rodzeństwo Karin Dreijer Andersson i Olof Dreijer zniekształcają wokal, a wywiadów udzielają w maskach lekarzy walczących niegdyś z dżumą. W 2009 roku Karin, pracowała nad solowym projektem pod pseudonimem Fever Ray, kontynuując enigmatyczny wizerunek. Choć jej prawdziwemu obliczu przyjrzeć się można przez moment w videoclipie What Else Is There Röyksopp, to nadal wydaje się niesatysfakcjonujące. I to jest najciekawsze. Dawniej wystarczyło, by kobieta odsłoniła pół łydki lub ramię, a samiec dostawał erekcji. Teraz samiec pornonagość może obejrzeć już w reklamie gładzi gipsowej. Fever Ray ukrywa ile się da. Maluje twarz, wkłada na siebie protestancką togę albo szamański płaszcz. Jej wokalem władają pokrętła konsoli, a i (zapewne) dziękując za nagrodę P3 Guld porozumiewała się nie swoim głosem. Nieswoja jest też jej muzyka. Karin brodzi po mokradłach (If I Had a Heart), wydobywa dźwięki ze światła (I'm Not Done), wprowadza w trans (When I Grow Up). Fever Ray to projekt totalny. Obok teledysków nie można przejść obojętnie. Na początku była muzyka, a muzyka była u Fever Ray...

Odwrotnie jest w przypadku "mysterious YouTube sensation" o pseudonimie iamamiwhoami. W styczniu tego roku nieznany osobnik zamieścił na swoim koncie minutowy film Prelude 699130082.451322-5.4... Bynajmniej nie jest to numer konta. Właściwnie nadal nie wiadomo czy ten numer cokolwiek oznacza. Film z muzyką. I to nie byle jaką. Las, kolory  lomografii, drzewa z wyrastającymi z nich rękami i nogami na kształt i podobieństwo konarów. Do tego embrionalnie upozowana usmarowana na czarno postać. Dzień później dwa nowe filmy - kolejne motywy, kolejne dźwięki. I tak do marca. Dywagacje co to, kto to zrobił? Ekonomiści nazywają to marketingiem wirusowym - użytkownicy YT przesyłają znajomym dany film, znajomi znajomym i tak iamamiwhoami trafia na łamy Pitchforka i jemu podobnych. Po minutowych teaserach pojawiły się dłuższe, już teraz teledyski nazywane literami "b", "o", "n"... Wcześniej prezentowane motywy łączą się. Muzyka ma początek i koniec. Widać wokalistkę, ale nadal nie wiadomo kim jest. I to nie dziwi, bo kto w USA albo UK słyszał o Jonnie Lee - szwedzkiej piosenkarce. Może ktoś i słyszał, ale skojarzyć twory iamamiwhoami z dotychczasową pracą Lee nie łatwo. Bo Lee brzdęka na gitarze, a iamamiwhoami wali po mordzie (przynajmniej w u-2) elektroniką.
iamamiwhoami
Ekstrawaganckie projekty ze Skandynawii, choć w dużej mierze enigmatyczne, dają przyjemność dla oka i ucha, stanowią przeciwwagę dla ekshibicjonistycznej ekstrawagancji zza Oceanu, nie powodują zgagi i nadkwasoty. Utwory The Knife towarzyszyły kilku pokazom mody (m.in. podczas ostatniego Fashion Weeku w Łodzi), iamamiwhoami nie, ale to kwestia czasu, odpowiedniej kolekcji i nastroju.
f.

piątek, 23 kwietnia 2010

(untitled)


Wielbiciele Maison de plaisance Martina Margieli zacierają ręce, by już za moment nacierać się pierwszymi w historii belgijskiego domu perfumami. Nowy produkt stanowi dopełnienie dotychczasowej, odzieżowej twórczości opartej na komfortowym minimalizmie. (untitled) - bo tak brzmi nazwa zapachu wydaje się być przewidywalna, a i jego kompozycja nie zaskoczy żadnego olfaktologa. Jest świeżo, jak na chypre przystało. Bukszpan, żywica Galbanum, cedr, jaśmin, piżmo i gorzka pomarańcza. Pęk roślin zżętych tuż po deszczu - to wyobrażenie mieli w głowach anonimowi (jak nakazuje tradycja) twórcy receptury. Tak lekka kompozycja, jak łatwo się domyślić, nie charakteryzuje się trwałością, niemniej jednak efemerydy mają swoją wartość.
Kiedy na początku ubiegłego roku dotarły do mnie pierwsze wieści o debiutanckim 'fragrance project', zastanawiałem się jaką drogę wybierze Maison Martin Margiela. Może butelki napełnią jałową wodą destylowaną lub powstanie coś na wzór i podobieństwo antyzapachów Comme des Garçons - odór tonera fotokopiarki, przypalonego mleka, metalu, woń świątyń i klasztorów wszelkich wyznań wypełnionych dymem kadzidła. Ale czy tego rodzaju ekstrawagancja współgrałaby z ideą MMM?
Rozczarował mnie falkon (untitled) zaprojektowany przez Fabiena Barona. Butelka jak z półki w Body Shop - nihil novi. Bądź co bądź Martin umywa ręce. Po jego odejściu domownicy robią dwa kroki w tył (wiosenna kolekcja 2010), by za chwilę zrobić krok w bok, co czyni z Maison ciekawy obiekt obserwacji.
Na ramiona spiczastą marynarkę, na nos okulary L'Incognito na szyję (untitled) i w miasto.
f.

niedziela, 14 marca 2010

Good because Polish!


Artykuł o Krzysztofie Stróżynie (vel Krystof Strozyna) w marcowym Elle przypomniał mi sylwetkę tego projektanta, a zaprezentowana przy okazji kolekcja spring/summer 2010 zmobilizowała do uważnego przyjrzenia się fall/winter 2010 podczas tegorocznego London Fashion Week. Ten młody, polski designer do szycia ma dryg, choć niejednokrotnie zwierzał się, że w Central Saint Martins przeżywał horror, bo szyć nie umiał,  a jego portfolio było "dość raczkujące". Naukę krawiectwa dopiero w szkole wyższej winno się traktować jako zaletę - wzrok jeszcze dostatecznie nie zmętniał, zapał nie wystygł, a głowa pozostała pojemna i świeża.
Taką świeżością charakteryzują się ubrania dwóch ostatnich kolekcji. Jego projekty stają się zauważalnie nie dzięki rażącym kolorom, przerafinowanym formom, cekinom, falbanom i całej tej sztampy, którą serwowali kiedyś za granicą inni polscy projektanci, tylko po to by krzykiem dać o sobie znać. Stróżyna stawia na prostotę w cięciach, wręcz laserowych, a zamiast manierystycznymi deseniami operuje wysublimowanym printem (przywodzącym na myśl obrazy Georgii O'Keeffe) na jedwabiu, wiskozie i satynie. Obciążona przez krój i dodatki (ręcznie robiona drewniana biżuteria) eteryczność nie jest nudna. Jest bardzo kobieca i szlachetna - dlatego, wśród swoich klientek Stróżyna chętnie widziałby Monicę Bellucci, a jest na dobrej drodze.












poniedziałek, 8 marca 2010

The Blue Epoche

Była fuksja, jej krewny fiolet, demonicznie brzmiąca musztarda i nieposkromiona cytrynowa żółć. Dziś w modzie do głosu dochodzi błękit. W sztuce, ten podstawowy kolor, był niekiedy uważany za niepotrzebny lub stawał się wyznacznikiem złego gustu. Innym razem nadawano mu walor mistyczny, a kupno odpowiedniego pigmentu nierzadko wiązało się horrendalnym nadwyrężeniem budżetu. W starożytności (np. w symeryjskim rzemiośle artystycznym) lapis lazuli przysługiwał jedynie władcom. Siedemnastowieczni Holendrzy za błękitny barwnik płacili jak za złoto, a dokładnie jak za aurypigment. Jan Vermeer słynął z zamiłowania do niebieskiego, co łatwo zauważyć w Dziewczynie z perłą (ok. 1665) czy Czytającej list (ok. 1663-1664). Jednak w historii sztuki jedna tylko postać oddała tej barwie całą swoją karierę - mowa o Yves Kleinie. Ten francuski malarz opatentował swój własny odcień błękitu pod nazwą International Klein Blue. Recepturę znał jedynie artysta i zaprzyjaźnieni chemicy, co koresponduje z dawną alchemiczną mistyką. Kolor miał być nasycony i odporny na światło, a sam wytwarzać aurę sui generis. Klein równomiernie pokrywał płaszczyznę płócien intensywną ultramaryną (Monochrome bleu). Otwierał tym samym nieograniczoną przestrzeń złożoną z tego co niematerialne i emanującą niematerialnością. Błękitu nie sposób lekceważyć. Jego właściwości pozwalały zastępować neutralną z natury, klasyczną czerń. Tak działo się choćby w malarstwie impresjonistycznym.

Dziś zauważamy to w modzie - od ekskluzywnego haute couture po dział casual w ogólnodostępnych sieciówki. Jeansowe indygo, dumny pruski błękit, energetyczny electric blue czy krzykliwy cyan nie tylko doskonale komponują się z czernią, lecz godnie ją zastępują. Na wielu pokazach niebieski akcent okazał się obowiązkowy. W najnowszej kolekcji H&M nie trzeba się go doszukiwać, bowiem gra pierwszoplanową rolę. W The Blues wszystko jest niebieskie. Monotonii zapobiegają romboidalne wzory, kraty i pasy. Poliester i ekologiczna bawełna (w tym obowiązkowy denim) nadają lekkości. Świeżość na miarę kolekcji resortowej. Czy błękit zdominuje najbliższe sezony? Wątpliwe, ale chłodna odmiana nikomu nie zaszkodzi - szczególnie w spring/summer.

Więcej o Vermeerze na portalu Artsy: https://www.artsy.net/artist/johannes-vermeer

środa, 3 marca 2010

Fin de siècle

Ze smutkiem ogląda się nową kolekcję ze świadomością, że jej twórcy już nie ma. Pre-fall zdaje się być nadzwyczaj obfita jak na "pre". Jest bardzo angielska. Motywy strzępów Jacka the Ripper mieszają się z wiktoriańską butwiejącą koronką i nieskazitelnym tweedem wprost z Royal Ascot. King McQueen przeniósł kościane wzory z męskich kombinezonów na symetrycznie drapowane suknie. Wiosenno-letnią ćmę zastąpiły wzory floralne, których nie powstydziłby się żaden artysta fin de siècle'u. Zimne róże, fiolety, rdzawe pomarańcze i burgundy nabrały silniejszego wyrazu dzięki połyskliwym materiałom. Stylistyka oscyluje między secesyjną kreską, wijącą się tu i tam a abstrakcyjną plamą mniej lub bardziej ujarzmioną. Interesujące jest to, że przez pre-fall 2010 przebija się nie jedna, lecz kilka wcześniejszych kolekcji. Zwykłe review, czy antycypacja tego, co stało się jedenastego lutego? Mam nadzieję, że to pierwsze.

complete collection

piątek, 19 lutego 2010

It's up to you, New York, New York...


Nowojorski Fashion Week dobiegł końca. Cieszę się, bo już za chwilę przed nami swe wdzięki odkryje Londyn, a po nim Paryż, wobec którego mam największe oczekiwania. Wielkie Jabłko okazało się dla mnie zbyt twarde do ugryzienia i wcale w ustach się nie rozpływało. Niemniej jednak postanowiłem wyróżnić trzy kolekcje. Łączy je prostota, upodobanie czerni oraz szlachetność materiału.
Już pierwszego dnia modowego tygodnia BCBG Max Azria (Max i Lubov Azria) zaprezentował szykownie drapowane sukienki, których wzory i barwy zakomponowano w zgodzie z hard-edge. Ubolewam, że styl ten spotyka się niezwykle rzadko na ulicach, mimo iż w świecie mody jest jedną z ważniejszych estetyk. To swego rodzaju fenomen - choć minimalizm ma rzeszę zagorzałych wielbicieli, hard-edge, jako odmiana minimalizmu, wydaje się być niezauważalny.
Czarne krawędzie z tkanin mają swoją kontynuację w pasach butów. Kompozycja totalna. Forma prosta nie oznacza wcale ciężka. Kreacje Azria sprawiają wrażenie wręcz zbyt lekkich jak na jesienny sezon. Zwiewna prosto i asymetrycznie cięta tkanina, upinana w różnych miejscach spływa wzdłuż ciała. Nazwa marki odzwierciedla charakter kolekcji: bon chic, bon genre.

Donna Karan bawiła się w lepienie z plasteliny. Przynajmniej tak wyobrażam sobie proces projektowania kolekcji fall 2010. Jeden kolor rozciągała, fałdowała, strzępiła i cięła w taśmy. Przy ograniczonej palecie barwnej (czerń, biel, grafit, turkus i fuksjowy akcent) Karan wykorzystała różnorodne tkaniny (satyna, kaszmir, laminowana wełna i futro),dzięki czemu uzyskała bogactwo tekstur i kształtów. Ubrania raz podkreślały kobiecą sylwetkę, a raz stanowiły dla niej "futerał". Wysokie, drapowane kołnierze w kształcie mandorli optycznie wydłużały szyję. Pojawiły się popularne bombki i szerokie ramiona. Kontynuując ten tok myślenia o projektowaniu Donna Karan mogłaby prowadzić dom Givenchy, ale nie odbierajmy chleba Riccardo Tisciemu, bowiem tworzy rzeczy godne. 

Wisienkę na torcie położył pozytywnie nakręcony Jeremy Scott. Kolekcja, na którą przyjemniej się patrzy niż o niej mówi.

niedziela, 14 lutego 2010

Digital prints revolution

Nadruki, wzory i silne, nasycone barwy zawojowały tegoroczną modę. Projektanci dwoją się i troją, by wynaleźć nowe oryginalne inspiracje dla tektur tkanin swoich kreacji. Ubrania prezentowane podczas ostatniego London Fashion Week są na to doskonałym dowodem.
Mistrzami w tej kategorii okazali się Christopher Brooke i Bruno Basso, czyli Basso&Brooke. Kolekcja spring 2010 jarzy się jak żarówka neonowa. Kalejdoskopowe wzory zacierają ślady drapowań tkanin, nadają ciekawe kształty sylwetkom. Tim Blanks określił ich styl Neo-popem. Z jednej strony można zastanawiać się jak pop może być neo, skoro popular zmienia się co chwilę i nigdy nie ginie. Z drugiej strony jednak Brooke, w jednym z wywiadów, wspomniał postać Jeffa Koonsa, który w historii sztuki figuruje jako ojciec artystycznego neo-popu lub post-popu (obok Koonsa należałoby wyróżnić Takashi Murakamiego, znanego także ze współpracy z Louis Vuitton). Obok multikolorów Basso&Brooke pokazali czarno-białe kombinacje, których nie zauważymy w poprzednich projektach tego duetu. Choć wśród inspiracji pojawia się nazwisko Herba Rittsa - amerykańskiego fotografa, monochromatyczne zygzaki skojarzyły mi się z akcją, w której uczestniczyli Grace Jones i Keith Harring. Na uwagę zasługują buty - genialne wzornictwo. Geometryczny projekt wspógra z abstrakcyjnymi teksturami. Sprawiają wrażenie zbyt ciężkich na ten sezon, ale kto powiedział, że mają być noszone tylko wtedy, gdy słońce praży.

Ciekawą propozycję, nadal w duchu wzorów, zgotował Nathan Jenden (spring 2010). On także proponuje dwie wersje. Czarno-białe zestawienia pasują na wieczorne wypady pubowo-klubowe, zaś wielobarwne, egzotyczne sukienki wyróżnią w ulicznym tłumie. Organiczne i zaczerpnięte z hinduskiej kultury motywy zakrywają ciała modelek.
Jeszcze jedną wersję printów wymyśliła Mary Katrantzou (spring 2010) - wschodząca gwiazda londyńskiej mody. Pasy, fale i gradienty na prostych krojach. Choć pstrokate, bardzo szlachetne.

Wang

Świeżo po obejrzeniu pokazu Alexandra Wanga Fall 2010 recenzuję: nie podobało mi się. Toporne, ciemne, jakby non finito. Czerń, burgund, zgniła zieleń. Tylko cielistości, tak modne ostatnio, oraz szarości rozjaśniały kolekcję. Pre-fall prezentowała się znacznie lepiej ze swoją "klasycznością" na miarę Yohji Yamamoto. Tym razem Wang postawił na buntownicze krawiectwo - pas tu, pas tam, dużo dziur i prześwitów. Takie zabiegi nie wszystkim wychodzą.... Oprócz tego, cechami charakterystycznymi tej kolekcji są włosy modelowane a la mokre i nałożone na nie okulary, a także... plecaki. Hm.
Anna Wintour grzała swoje miejsce we front row na długo przed rozpoczęciem się pokazu, podczas gdy Tavi Gevinson udzielała wywiadu dla Fashion TV. Niepojęte.

sobota, 13 lutego 2010

Tribute

Niedawno, bo 11 lutego rozpoczął się Fashion Week. Prezentacji pierwszych pokazów podjął się Nowy Jork. Jednym z nich był charytatywny projekt zorganizowany z inicjatywy Naomi Campbell pod hasłem Fashion for Relief - Haiti. Na wybiegu pojawiły się gwiazdy (Kelly Osbourne, Sarah Ferguson księżna Yorku, Estelle, Donna Karan) i znane modelki (Naomi, Tanya Dziahileva, Agyness Deyn, która z uśmiechem na ustach podnosiła się z dwóch upadków na wybiegu) w ubraniach od Versace, Gucci, Christian Dior, Jean Paul Gaultier, Tom Ford, Louis Vuitton, Manolo Blahnik i wielu innych. Najgłośniejsze brawa otrzymało siedem kreacji - projektu Alexandra McQueena. Część pokazu, będącą hołdem, otworzyła ikona stylu i przyjaciółka Alexandra, Daphne Guinness, ubrana w kombinezon uszyty z okazji jej urodzin.


piątek, 12 lutego 2010

God save McQueen

Z wielką trudnością przychodzi mi pisać, ale jakaś wewnętrzna siła mnie do tego zmusza.
Do postaci Lee McQeena przywarło wiele barwnych określeń, choć dziś wydają mi się one niewystarczające. Ten wybitny projektant, piekielnie uzdolniony krawiec wychodził poza ramy świata mody i designu. Jego prace, bez wahania, nazywam dziełami sztuki. Był artystą i robił to, co artyści - inspirował się sztuką innych, by tworzyć własną. I choć inspiracje te bywały bardzo czytelne, nadawał im nową formę, nową świeżość. Swobodnie poruszał się w sennej romantyczności, odkrywał przed oczyma widzów ciemne strony ludzkości, cenił brzydotę tak samo jak piękno. McQueen był projektantem atmosfer, które wciągały. I like blowing people’s minds - dodawał. Każdy pokaz, począwszy od tych z lat 90., opowiadał historie, które czytało się jak najlepszą literaturę. Bohaterami byli ludzie i fantastyczne postacie. Każdy, kto kupił jego stroje, chciał w tych opowieściach uczestniczyć, oderwać się od rzeczywistości, która dla samego McQueena okazała się zbyt ciężka do udźwignięcia. Niedawno zmarła jego matka Joyce – powierniczka i przyjaciółka. Trzy lata temu samobójstwo popełniła Isabella Blow, wypijając Parakwat – silny herbicyd. To ona odkryła Sophie Dahl, Philipa Treacy, Husseina Chalayana i  McQeena. Wykupiła dyplomową kolekcję i ugruntowała jego pozycję w fashion worldzie. W jednym z wywiadów powiedziała: Odkrywanie ludzi to wielka rzecz, to jak bycie ich matką. A mleko szybko wysycha.
Śmierć, tragiczna śmierć McQueena, to jak zniszczenie dzieła sztuki, które się podziwiało, analizowało przez lata, które rozwijało i kształtowało zmysł estetyczny nie tylko w modowym entourage’u.

czwartek, 11 lutego 2010

The King is dead. Long live the King!

Alexander McQueen - wizjoner, wirtuoz, arbiter elegantiarum nie żyje. Popełnił samobójstwo. Jego ciało odnaleziono dziś ok. 10 rano w jego domu w Londynie. Osoba, której poświęciłem chyba najwięcej słów w różnych artykułach, którego pracy przyglądałem się nieustannie z zapartym tchem. Miał 40 lat.

brak mi słów

niedziela, 7 lutego 2010

Fashion's Robin Hood

Mówią o nim, że jest jedynym projektantem, który nie lubi mody. Może i nie, ale już stał się idolem tych, którzy ją lubią. Mowa o Naco Paris, bo pod takim pseudonimem tworzy. Choć krawiectwa uczył się w dzieciństwie, potem w École des Beaux-Arts, nie było jego zamiarem zostać wielkim projektantem mody. Bliżej mu do undergroundu. W stylistyce Naco Paris pojawia się niedbałość, humor oraz połączenie minimalizmu i punkowego ducha. Znakiem rozpoznawczym stały się t-shirty z szyderczymi tekstami. Żartuje z mainstreamowych marek takich jak Chanel czy Prada. Mimo to, jego klientem został sam Karl Lagerfeld, który nie raz występował ze słynną torbą "Karl Who?". Chociaż ubrania Naco można nabyć między innymi w Paryżu, Berlinie, Londynie czy Tokio, to jego projekty bardziej pasują do działu DIY - z czego wielu korzysta. Jestem zwolennikiem t-shirtów z napisami mającymi sens, niekoniecznie wybujałe przesłanie. Historia "textylnych" koszulek w świecie mody jest stara i ciągle się rozwija. Począwszy od Katharine Hamnett i jej sloganów "No more fashion victims", czy "Use a condom", a na Gilesie Deaconie ("UHU Gareth Pugh") i McQueenie ("We love you Kate") skończywszy. Nie mogłem więc odmówić sobie zakupu Zarowego t-shirtu z "What is fashion?".
Słowo może być wykorzystywane na milion sposobów. Zawsze znajdzie swoje miejsce. Także w sztukach wizualnych stało się motywem plastycznym. Wypadałoby wspomnieć na przykład Jenny Holzer, Bruce'a Naumana lub Barbarę Kruger. Osobnym rozdziałem byłaby sztuka poczty (mail art).
Temat - rzeka, byleby nie mowa trawa.
Mój faworyt: Die - or Haute Couture