Niebywale trudno dać początek tekstowi o Nowym Jorku, tak samo jak wyznaczyć początek i koniec tego miasta - jedynego w swoim rodzaju. Dla jednych Nowy Jork zaczyna się na chaotycznym i migoczącym od reklam Times Square, dla innych w rozleniwionym Central Parku. Są opinie, że Big Apple kończy się gdzieś w pełnym przepychu China Town lub w milczącym Cloisters. Niełatwym zadaniem wydaje się też wskazanie tego, co w tej metropolii wyjątkowe, bowiem wyjątkowe jest niemal wszystko. Jeśli ktoś znajdzie przewodnik, na stronach którego znajdzie się cały Nowy Jork - z jego widokami, dźwiękami, zapachami, ludźmi, rozmowami i szeroko pojętym życiem codziennym - niech da mi znać.
Mój tekst nie pretenduje do roli wszechstronnego przewodnika. Wręcz przeciwnie. To krótka, osobista notatka po pobycie w Wilekim Mieście.
Gdy wsiadasz do nowojorskiego metra licz się z tym, że podróż będzie długa (nawet jeśli twoim celem jest tylko następny przystanek). Długa - nie znaczy nudna. W wagonie stoi pielęgniarka - już gotowa do pracy w szpitalu. Zdradza to turkusowy kombinezon, który wbrew pozorom na sterylny nie wygląda. Tuż obok businesswoman - w sztywno wyprasowanym czarnym żakiecie, grafitowej spódnicy i białych adidasach (ile bowiem godzin można paradować w szpilkach!). To widok, do którego Europejczykowi nadal trudno się przyzywczaić. Naprzeciw mnie młoda kobieta. Domyślam się, że wierna klientka sklepów na pewnym odcinku Piątej Alei lub Madison Avenue. Ma na sobie tyle brandów, że można z nich ułożyć cały alfabet. Okulary od P, torba od H, kurtka od G, buty od L,... Moja stacja, wysiadam.
Tu żar leje się z nieba, podczas gdy w Polsce leje jak z cebra. Termometry pokazują 82 stopnie Fahrenheita, ale wydaje się jakby były w skali Celsjusza. Niektórym to nie przeszkadza, jak choćby chłopakowi w skórzanych butach i ramonesce. Gdzieniegdzie dojrzeć można tych, co wybrali lżejszą wersję, chroniąc się w cieniu czapek Supreme i odklejając TOMSy od topiącego się asfaltu. Po kilku godzinach upał zelżał. Skręcam w niepozorną uliczkę na Chelsea, gdzie odbywają się wernisaże w prywatnych galeriach. Na jednym z nich mój wzrok przykuwa pewna staruszka. W końcu zbieram się na odwagę i pytam, czy mogę zrobić jej zdjęcie. Kobieta, której darmowe wino zaszumiało nieco w głowie, sprawia wrażenie jakby pytana była o to codziennie. "Czy jesteś mnichem?" - zwraca się do mnie (najwyraźniej moja zakapturzona postać tak właśnie wyglądała), poczym staje przy rowerze, daje sygnał trąbką i przyjmuję pozę.
W Nowym Jorku żyje ponad osiem milionów osób. Trzeba mieć odporną na ból głowę i szeroko otwarte oczy, by tłum nie zlał sie w jednolitą masę, a odsłonił mozaikę indywidalności. Nawet w zdominowanych przez stado turystów miejscach, w polu widzenia może nagle pojawić się Kris Van Assche opierający się o balustradę Guggenheim Museum.
Wielu miłośników mody za początek Nowego Jorku uznaje punkt przy Pulitzer Fountain, gdzie na wyciągnięcie ręki rozciąga się amfilada butików Louis Vuitton, Chanel, Tiffany, Bottega Veneta, Bvulgari i wielu innych. Ja proponuję nieco skromniejsze, ale równie imponujące miejsce - Bleecker Street na West Village, nieopodal złowieszczo brzmiącego Meatpacking District. Warto przyjść tu przed południem, by w towarzystwie seniorów uprawiających tai chi zjeść arcysłodkie cupcake z Magnolia Bakery. Gdy sklepy otworzą już swoje podwoje należy koniecznie zajrzeć do jedynej w swoim rodzaju księgarni "Bookmarc" Marca Jacobsa, a następnie do sąsiadujących z nią salonów Mulberry, Burberry, Karl (tego Karla), Zadig & Voltaire lub rdzennie amerykańskiego Michaela Korsa. Stąd dzieli nas jedynie kilka przecznic od zachodniego nadbrzeża Manhattanu, skąd rozpościera się widok na "zakompleksione" Jersey City.
Na wschodniej stronie "miasta, które nigdy nie śpi" rozlewa się olbrzymi Brooklyn - mekka awangardystów. Są tu punki i hip-hopowcy, swaggerzy i hipsterzy, artyści i "robole", joggerzy i jogini palący trawę. Obok American Apparel i Urban Outfitters znajdą się second-handy i sklepy z niszowymi markami projektantów z półśwatka. Wszystko się miesza w najwspanialszy mix, dający powiew świeżości i silną dawkę inspiracji. Miejsce, które odbiega od szklanego Manhattanu i do którego chce się przyjeżdżać niemal codziennie.
Nowy Jork zasługuje na hojne opisywanie - na panegiryki i peany. Jest on bowiem miastem-zjawiskiem, które ma w równej mierze tyle zalet, co wad. Nie ma jednego oblicza i charakteru. Swą różnorodnością oraz siłą witalną w tym samym stopniu zachwyca i przeraża. Słowa z piosenki LCD Soundsystem: "New York, I love you, but you're bringing me down" - jakkolwiek kokieteryjne, są prawdziwe. Należy więc robić sobie przerwy, by znowu mocno zapragnąć tam wrócić i znów poczuć smak lurowatej kawy, posłuchać w metrze jazzu na żywo i zobaczyć brylanty u Cartiera. Pragnienie to - w przeciwieństwie do Nowego Jorku - nie ma końca.
f.
fot. archiwum autora ©
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz