piątek, 23 kwietnia 2010

(untitled)


Wielbiciele Maison de plaisance Martina Margieli zacierają ręce, by już za moment nacierać się pierwszymi w historii belgijskiego domu perfumami. Nowy produkt stanowi dopełnienie dotychczasowej, odzieżowej twórczości opartej na komfortowym minimalizmie. (untitled) - bo tak brzmi nazwa zapachu wydaje się być przewidywalna, a i jego kompozycja nie zaskoczy żadnego olfaktologa. Jest świeżo, jak na chypre przystało. Bukszpan, żywica Galbanum, cedr, jaśmin, piżmo i gorzka pomarańcza. Pęk roślin zżętych tuż po deszczu - to wyobrażenie mieli w głowach anonimowi (jak nakazuje tradycja) twórcy receptury. Tak lekka kompozycja, jak łatwo się domyślić, nie charakteryzuje się trwałością, niemniej jednak efemerydy mają swoją wartość.
Kiedy na początku ubiegłego roku dotarły do mnie pierwsze wieści o debiutanckim 'fragrance project', zastanawiałem się jaką drogę wybierze Maison Martin Margiela. Może butelki napełnią jałową wodą destylowaną lub powstanie coś na wzór i podobieństwo antyzapachów Comme des Garçons - odór tonera fotokopiarki, przypalonego mleka, metalu, woń świątyń i klasztorów wszelkich wyznań wypełnionych dymem kadzidła. Ale czy tego rodzaju ekstrawagancja współgrałaby z ideą MMM?
Rozczarował mnie falkon (untitled) zaprojektowany przez Fabiena Barona. Butelka jak z półki w Body Shop - nihil novi. Bądź co bądź Martin umywa ręce. Po jego odejściu domownicy robią dwa kroki w tył (wiosenna kolekcja 2010), by za chwilę zrobić krok w bok, co czyni z Maison ciekawy obiekt obserwacji.
Na ramiona spiczastą marynarkę, na nos okulary L'Incognito na szyję (untitled) i w miasto.
f.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz